Planeta Singli. Osiem historii
Ocena
serialu
8,1
Bardzo dobry
Ocen: 7
Oceń
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10

Mateusz Damięcki: "Długo jestem aktorem, ale jeszcze dłużej jestem obywatelem" [WYWIAD]

19 listopada na małych ekranach zadebiutuje serialowa wersja "Planety Singli". To osiem historii o poszukiwaniu miłości we współczesnym świecie. W serialowej antologii wystąpiła plejada polskich gwiazd, w tym Mateusz Damięcki. Rozmawialiśmy z aktorem o serialu, jego niedawnej zaskakującej metamorfozie oraz o tym, dlaczego ważne jest zaangażowanie w sprawy społeczne.

Aleksandra Kalita, Interia: Filmy z serii "Planeta singli" przyciągnęły przed ekrany miliony widzów. Ich siłą była m.in. główna para aktorów oraz fabuła. Teraz twórcy powracają z serialową wersją. Jednak na ekranie nie zobaczymy Agnieszki Więdłochy ani Macieja Stuhra. Będą za to nowi bohaterowie i nowe historie. Czym "Planeta Singli. Osiem Historii"  przyciągnie do siebie wielbicieli filmowej trylogii oraz nowych widzów? 

Mateusz Damięcki: Bardzo mi się podoba ten pomysł, że na kanwie historii, która zdobyła taką dużą popularność w Polsce, powstał serial, który w rzeczywistości jest serią ośmiu zamkniętych filmów. Podoba mi się również pomył, że w każdym odcinku są inni bohaterowie. Śmiem twierdzić, że głównymi bohaterkami tego serialu są kobiety i jest to siła tego projektu. 

Reklama

- Portale randkowe są obecnie bardzo popularne, o czym przekonałem się, gdy przygotowywałem się do tego filmu. Osobiście nie korzystałem z pomocy tego typu - miałem po prostu to szczęście, że udało mi się poznać moją żonę Paulinę w realu - w pracy. Podaliśmy sobie ręce i jesteśmy razem już dziesięć lat. Ale w żaden sposób nie chcę tego typu aplikacji piętnować, bo wiem sam jak szybko się dzisiaj żyje. Nie mam prawa mówić, że aplikacje, które pozwalają ludziom łączyć się w pary, bez znaczenia jaki ma być cel spotkania, są czymś złym. Nie chciałbym być jak stare pokolenie, które mówiło: "Oj ta wasza muzyka, tego nie da się zrozumieć", a później po latach okazywało się, że to The Rolling Stones. Wiem dobrze, że pokolenia się zmieniają. A to, w jaki sposób nawiązujemy relacje i po co, to już jest sprawa prywatna każdego z nas. 

- Myślę, że wielką wartością "Planety singli" jest to, że jest w stanie połączyć ludzi na dobre i na złe. Serial pokazuje również, że z tych spotkań może wyniknąć wiele sytuacji śmiesznych, niespodziewanych. W tym wszystkim chodzi o to, żeby się spotkać i znaleźć swoją druga połówkę. Wielu ludzi jej szuka i ten serial może być odpowiedzią na pytania, które sobie zadają. 

Co nam możesz opowiedzieć o swoim bohaterze. W kogo się wcielasz w "Planecie singli"?

- W zasadzie niewiele. Nawet mówiąc, kim jest z zawodu zepsułbym suspens. Mój bohater jest przede wszystkim facetem, który szuka tej drugiej połówki, ale aby poznać jego motywacje, trzeba zobaczyć film. Jest mężczyzną uczciwym, ale nadpobudliwość i podejrzliwość kobiety, którą spotyka nie pozwala mu dojść do głosu w odpowiednim momencie. Gdyby grana przez Mariannę postać [Marianna Linde - red.] dała mu się wypowiedzieć, to pewnie nie powstałaby ta historia. Na tym polega zabawa w tym konkretnym odcinku. Widziałem go już w całości, bohaterka już na samym początku stosuje - tak często używaną przez kobiety metodę "sekatora" :) I to właśnie ta postawa głównej bohaterki rzutuje na całą historię w naszym odcinku. Mojemu bohaterowi z kolei na początku nie udaje się dojść do głosu. Za to satysfakcja na końcu należy już tylko do niego. 

"Planeta Singli. Osiem historii": Różne oblicza miłości

Dużą popularnością cieszą się obecnie antologie. Czy gdyby powstała kolejna seria "Planety singli" z nowymi bohaterami, wróciłbyś na plan? 

- Tak, chciałbym powrócić. Na planie cenię sobie bardzo współpracę z reżyserem, obsadą i całą ekipą. Naprawdę trzeba mi na odcisk nadepnąć i mocno postarać, by moja praca, którą uprawiam tyle lat i tak bardzo szanuję, nie sprawiała mi przyjemności. Podczas pracy na planie "Planety singli" było wyjątkowo. Historia jest super i ten nośnik, czyli "Planeta singli", platforma do której ludzie już zdążyli się przyzwyczaić. Wszyscy starali się, aby tej marce nie zaszkodzić. Gdybym miał powrócić jako Adam albo nowy bohater, to leciałbym jak na skrzydłach. 

Niedawno obchodziłeś 35-lecie swojej aktorskiej kariery. Wielokrotnie wcielałeś się w lekarzy. Czy zdarzyło się kiedyś, że fani prosili cię o porady medyczne?

- Rzeczywiście grałem już kilku lekarzy, m.in. w filmie "Człowieku, który został papieżem" czy serialach. I tak, doszło raz do kuriozalnej sytuacji w obecności mojej żony. W teatrze podeszła do nas dziewczyna i patrząc się głęboko najpierw w moje oczy, później mojej żony, oznajmiła, że ma problem i czy mogę jej pomóc. Odnosiła się do mnie jak do doktora Radwana, ginekologa z Leśnej Góry. Było to z jej strony dość ryzykowne, nie powiedziałbym, że bezczelne, ale urocze. Na szczęście rzadko się zdarza, że ludzie zwracają się do mnie jako lekarza. Kiedyś zdarzało się to częściej, mój tata miał dużo takich sytuacji. Teraz jednak chyba wszyscy zdają sobie sprawę, że nie powinni utożsamiać aktorów z granymi przez nich postaciami. Jeśli już zdarzają się takie sytuacje, to tylko z przymrużeniem oka. 

Spełniasz ten sposób podświadomie swoje marzenie o pracy w ochronie zdrowia? 

- Jeśli chodzi o ochronę zdrowia, to zawsze stoję murem za tymi, którzy nie są docenieni tak, jak być powinni. Kiedyś zająłem już w tej kwestii stanowisko i nie mam powodu, by je zmieniać. To było kilka lat temu, gdy zaczął się strajk w szpitalu, w którym rodziły się później moje dzieci. Protest młodych lekarzy, rezydentów. Dobrze wiedziałem, co robię, bo ci wszyscy młodzi ludzie, którzy wtedy i teraz walczą o siebie będą kiedyś, mam nadzieję, dyrektorami tych szpitali, ministrami. Trzeba ich wspierać już na tym początkowym etapie. Jeśli jako odtwórca ról lekarzy, doktora Radwana, doktora Żmudy czy jakiegoś  innego lekarza, którego gram, mogę w jakikolwiek sposób wspierać to, co słuszne, to zawsze będę to robił. 

Mateusz Damięcki świętuje 35-lecie pracy artystycznej

Bardzo często angażujesz się w sprawy polityczno-społeczne. Nie masz obawy, gdzieś z tyłu głowy, że może się to odbić na twoim wizerunku. Że nie dostaniesz jakiejś roli, ponieważ twórcy nie będą chcieli angażować aktora, wokół którego jest, według nich, niepotrzebny szum medialny?

- Idąc na to spotkanie po raz kolejny zaangażowałem się społecznie. Korzystając ze wszystkich możliwości jakie mam, wiedzy i doświadczenia, które przez lata zdobywam, z prawa do wypowiadania prawd, w które wierzę, nigdy nie będę milczał na tematy, które dla mnie i dla mojej rodziny są ważne. Moja praca nie ma z tym nic wspólnego. Długo jestem aktorem, ale jeszcze dłużej jestem obywatelem i będę nim zawsze. Z mojego punktu widzenia stoję po właściwej stronie. Zawsze staram się kulturalnie dyskutować z innymi. Nie kalkuluję przy tym, że mogę coś stracić zawodowo. 

Oby takich głosów było jak najwięcej. Wracając do spraw zawodowych. Widzowie najczęściej mogą oglądać się w rolach amantów, porządnych mężczyzn. Takich, których matki chciały by za zięciów. Niedawno do kin wszedł film "Furioza", w którym grasz kogoś zupełnie innego niż zazwyczaj. Czy to jest twój sposób na odcięcie się od wizerunku miłego gościa z ekranów? 

Wybiłem sobie wreszcie zęba, założyłem złotego, stałem się Goldenem i zacząłem bić ludzi. Nigdy w życiu nie dostałem takiej ilości wiadomości matrymonialnych, jak po Goldenie. 

W końcu "łobuz kocha najmocniej". 

- No tak... Pojawiło się bardzo dużo kobiet, które pisały, że gdybym znał drugiego takiego, to chętnie wezmą. Chyba rozumiem ten mechanizm. Tu w grę wchodzi m.in. kodeks, którym mój bohater stara się kierować w swoim życiu. Honor, który zazwyczaj idzie pod rękę w symbolicznej triadzie z bogiem i ojczyzną. Ale akurat w przypadku tego filmu boga i ojczyzny bym w to nie mieszał. Myślę, że również wygląd mojego bohatera - Goldena - robi swoje. Praca nad "Furiozą" zrobiła na mnie duże wrażenie. Czy zerwałem ze swoim starym wizerunkiem? Myślę, że tak. Tutaj należą się brawa producentowi Marcinowi Zarębskiemu i reżyserowi Cyprianowi T. Olenckiemu, którzy zaryzykowali. Ja również nie miałem problemu z zaryzykowaniem swojego wizerunku. Wszyscy idealnie się zgraliśmy przy tworzeniu tego filmu. Wydaje mi się, że teraz wszystkie inne role, które zagram, będą już tylko ciekawsze. Dlaczego? Bo w postaci Goldena mamy teraz taką skrajność, do której będziemy mogli je porównać, jak również moje wcześniejsze aktorskie wcielenia. 

- To pokazuje spektrum, przestrzeń, w której chciałbym się poruszać jako aktor. Udowadniając jednocześnie, że nie po to studiowałem cztery lata w szkole teatralnej, nie po to zebrałem duże doświadczenie zarówno przed szkołą, jak i po niej, żeby robić ciągle to samo. Jeżeli mam wybierać między ryzykiem a odcinaniem kuponów, to zawsze wybiorę ryzyko. Dla ambitnych aktorów odcinanie kuponów jest nie tylko niezgodne z ich etyką zawodową, ale przede wszystkim nudne, bezużyteczne, bezsensowne. Ja przychodzę na plan po to, żeby podnieść sobie ciśnienie, a nie by w trakcie pracy zasypiać, ubierając się tak samo, uśmiechając się tak samo. "Ładnie wyglądasz, stań z boku. Nie mam na ciebie czasu, bo ty i tak sobie poradzisz. Najlepiej co ci wychodzi, to uśmiechanie się i całowanie". Jeden taki dzień? Ok. Ale więcej - już nie. 

Gdy dwa lata temu do kin wchodził film "Jojo Rabit", w sieci krążyły informacje jakoby reżyser filmu musiał wcielić się w postać Hitlera, ponieważ żaden aktor nie chciał tego zrobić. Czy też masz taką rolę, której za żadne skarby byś się nie podjął? 

- Jeżeli przyjdzie do mnie neonazista i zaproponuje rolę Niemca strzelającego do Żydów, spełniając tym samym założenia Holokaustu i gloryfikując to, co zostało napisane w "Mein Kampf", to nie będę brać udziału w takim filmie.  Ale gdyby był to ktoś, kto tak jak Ralphowi Fiennes’owi, zaproponował rolę w "Liście Schindlera", to na pewno bym się zgodził. 

- Są filmy i filmy, ludzie i ludzie. Są motywacje, ale są też inne motywacje. Zagrałem kiedyś w "Die Verlorene Zeit" ["Utracony czas"], niemieckim filmie o Jerzym Bieleckim, Polaku, któremu udało się uciec z niemieckiego obozu zagłady w Auschwitz. Wcieliłem się w główną rolę, więźnia, który by uratować siebie i kobietę, w ktorej się zakochał, przebrał się za SS-mana. To głęboko poruszająca historia, piękny film z pięknym przesłaniem, choć opowiada o najstraszniejszych czasach. 


swiatseriali
Dowiedz się więcej na temat: Mateusz Damięcki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy