Kinga Preis: Kobiety są w naszym kinie traktowane jako dodatek
- Kobiety są w naszych filmach traktowane jako dodatek. Są dopełnieniem opowieści o mężczyznach. Nie wiem, dlaczego tak jest - mówi Kinga Preis. Aktorka zdradza kulisy swojej pracy.
Filmy z pani udziałem to zazwyczaj duże wydarzenia. Mimo to rzadko pojawia się pani na "salonach". Dlaczego?
- Uważam, że aktor powinien być na premierze filmu, ponieważ jest to jego święto. Moim zadaniem jest zachęcić widzów, aby poszli do kina. Ale na tym się kończy moja rola w tej marketingowej karuzeli. Wierzę w to, że ludzie myślą i nie dadzą się złapać nachalnym reklamom w jakiejkolwiek dziedzinie.
Doskwiera pani popularność?
- Ludzie podchodzą do mnie, witają się, mówią o tym, że inaczej wyglądam na żywo niż w telewizji. Najważniejszy jest dla mnie przekaz osobisty. Nie wchodzę na żadne portale plotkarskie, ponieważ wiem, że nic mi to nie da. Ludzie wylewają całą swoją złą energię w ramach internetu. Nie jest to dla mnie żaden wyznacznik. Jeżeli ktoś chce mi coś złego powiedzieć, niech mi to powie w twarz.
Często gra pani w filmach Wojciecha Smarzowskiego. Czy temu reżyserowi dziś już się nie odmawia?
- Nie traktuję tego w ten sposób. Pracuję z Wojtkiem Smarzowskim, ponieważ mam do niego zaufanie. On nie daje nam ról, tylko dlatego, że graliśmy w jego wcześniejszych filmach. Wojtek musi być przekonany, że nasza obecność i to, co jesteśmy w stanie wykreować, na pewno mu się przyda. Ten reżyser powoduje, że ludzie bardzo się integrują podczas pracy. Wojtek jest reżyserem, któremu zależy w kinie na rzeczach ważnych. Za tym idą ludzie. Dla mnie istotne jest to, że on wypowiada się w mocny sposób. Mądrze podchodzi do tematów, które go interesują i potrafi zarazić tym zainteresowaniem ludzi, z którymi pracuje.
W najnowszym filmie Smarzowskiego, w którym pani gra, niemal każdy z aktorów jest specyficznie ucharakteryzowany i ubrany. Czy przywiązuje pani dużą wagę do pracy z kostiumografami i charakteryzatorami?
- W przypadku tak charakterystycznych osób, jakich gramy w filmie "Pod Mocnym Aniołem", fizyczność jest szalenie istotna. Charakteryzatorzy i kostiumografowie spędzili z nami długie godziny na dyskusjach o naszych postaciach. Mania, którą gram, jest biedna i zaniedbana. To osoba drapieżna, ale równocześnie pełna lęku. Te kwestie obgadujemy przed zdjęciami z osobami odpowiedzialnymi za make-up oraz kostiumy. W przypadku tego filmu było to dla nas ważne. Wojtek Smarzowski zajął się przede wszystkim Robertem Więckiewiczem, co jest zrozumiałe, ponieważ grał on główną rolę. Każdy z nas walczył o siebie na planie, każdy się zastanawiał, co zrobi partner. Byliśmy bardzo wrażliwi na siebie.
W "Pod Mocnym Aniołem" było kilka wyrazistych drugoplanowych ról kobiecych. Uważa pani, że płeć piękna ma w polskim kinie coraz większe pole do popisu?
- Niestety nie. Kobiety są u nas traktowane, jako dodatek. Są dopełnieniem opowieści o mężczyznach. Nie wiem, dlaczego tak jest. Niewielu chce i potrafi zrobić dobry film o kobietach. Szkoda, uważam, że mamy w Polsce kilka fenomenalnych aktorek. Od pań dojrzałych, poprzez aktorki w średnim wieku do młodych, rewelacyjnych dziewczyn. Zazwyczaj są one żoną, kochanką lub fascynacją.
To znaczy, że bycie aktorką to ryzykowny zawód? Co doradziłaby pani kandydatkom do szkoły teatralnej?
- Powiedziałabym, że bycie aktorem, i to już niezależnie od płci, wszędzie na świecie, jest tak samo trudne. Żyjemy wizją tego, co dzieje się w Hollywood. Obserwujemy gigantyczne kariery gwiazd, które są dla nas nieosiągalne. Role, które mogą zagrać i środki, którymi się ich wspiera, są u nas zupełnie nie do wyobrażenia. Jestem przekonana, że Jacek Braciak nie jest ani trochę gorszym aktorem od Christopha Waltza. Gdybyśmy porównali umiejętności, warsztat, talent największych aktorów amerykańskich i największych aktorów polskich, to zobaczymy, że tak naprawdę nie różnią się od siebie. Natomiast rozmach filmów w jakich grają amerykanie i wsparcie, które dostają, jest w porównaniu do naszych realiów, czymś zupełnie innym.
Ten problem dotyczy wszystkich filmowców? Nie tylko aktorów?
- Oczywiście. Prostym przykładem jest film "Pod Mocnym Aniołem". To, że charakteryzatorka Ewa Drobiec zrobiła na mojej twarzy i twarzy Roberta Więckiewicza, takie dzieło, to wynik jej chałupniczej, ciężkiej pracy. Ewa przychodziła do mnie za darmo, po moich zdjęciach do "Ojca Mateusza", trwających cały dzień, i przez kilka godzin robiła mi silikonowy odlew głowy, prosząc o pomoc swojego kolegę. Potem pracowała nad tym w domu, by w rezultacie powstała maska mojej twarzy. W Hollywood to jest nie do pomyślenia. Tam, nad takim charakteryzatorskim arcydziełem, pracuje sztab ludzi. Wiele osób wykonuje pracę przed, w trakcie i po filmie, by widz, który zobaczy go później, powiedział "wow". Tam nikt nie robi tego prywatnie w domu, za darmo. Mam wrażenie, że w Polsce nie traktuje się filmów zawodowo. Zazwyczaj wynika to z pasji, zaangażowania, poświęcenia, a nie profesjonalnego podejścia.
Granie w filmach Smarzowskiego nie jest, więc opłacalne?
- Ludzie, którzy decydują się grać u niego, liczą się z tym, że będzie to ciekawa praca, a nie kino komercyjne. Oczywiście wszyscy chcielibyśmy móc żyć z uprawianego zawodu. Pieniądze są aktorom potrzebne do życia tak, jak każdemu innemu człowiekowi, jednak praca ze Smarzowskim, to dla nas przede wszystkim twórcze, rozwijające i ciekawe wyzwanie. Życzę Wojtkowi, aby ludzie nie zaczęli traktować go, jako mistrza polskiej reżyserii, ponieważ to bardzo ogranicza. Jednak patrząc na niego, trudno mi uwierzyć w to, aby on sam mógł się tak poczuć.
Sympatię widzów zyskała pani nie tylko dzięki filmom, ale także dzięki roli Natalii w serialu "Ojciec Mateusz", w którym gra pani od 2008 roku. Nie znudził się pani jeszcze ten serial?
- Moja Natalia, to barwna postać. Dzięki temu ja się z nią nie nudzę. Ta rola jest świetnie napisana i daje mi możliwość dodania wielu rzeczy od siebie. Duża część mojej rodziny pochodzi ze Lwowa, więc wkładam w usta Natalii trochę powiedzonek stamtąd, czy kończę zdanie w charakterystyczny sposób. O tej postaci mogę spokojnie powiedzieć, że daje mi dużo przyjemności.
No i jeździ pani często do Sandomierza...
- To przepiękne miasto, które dzięki serialowi zostało na nowo odkryte. Bywa nawet, że brakuje miejsca w hotelach dla ekipy, ponieważ przyjeżdża tam tak wiele wycieczek. Nic dziwnego, w Sandomierzu jest co zwiedzać. Uważam, że zdjęcia plenerowe są ogromnym atutem tego serialu. Mieszkańcy Sandomierza wspaniale nas przyjmują. Niedawno zostaliśmy zaproszeni do nowo otwartego przedszkola, gdzie zagrano dla nas spektakl o Ojcu Mateuszu. Był ksiądz, Natalia, Możejko, Nocul. Dzieciaki były rewelacyjne.
Można panią oglądać w filmach i w serialach. A co z teatrem?
- Rok temu, po prawie 15 latach, pożegnałam się z Teatrem Polskim we Wrocławiu. Musiałam zrezygnować, ponieważ miałam wiele zobowiązań zawodowych w Warszawie, a połączenie między tymi miastami jest koszmarne. Nie chciałam też ograniczać swoją osobą kolegów z teatru. Jednak już stęskniłam się za sceną, więc od marca zaczynam próby z Agnieszką Glińską. Bardzo się z tego cieszę.
Rozmawiała: Dominika Gwit (PAP Life)