"Świat według Kiepskich": By powstał serial, musiał sprzedać mieszkanie!
12 października trafi do księgarń "Świat według Kiepskich. Zwariowana historia kultowego serialu Polsatu". Książka powstała we współpracy Wydawnictwa SQN z ATM Grupą S.A. i Telewizją Polsat oraz twórcami i wykonawcami serialu. To pozycja obowiązkowa dla fanów Ferdka, Boczka i tej mendy Paździocha! Jako pierwsi prezentujemy drugi jej fragment. Kto musiał sprzedać mieszkanie, żeby serial mógł w ogóle powstać? Co było inspiracją całej serii? Przed premierą przeczytacie tylko u nas!
Kto stworzył postaci tak głupie, że aż mądre? Kto pierwotnie miał zagrać Ferdka i Waldusia? Z jakimi reakcjami musieli sobie radzić twórcy po emisji pierwszych odcinków? Dlaczego Bartosz Żukowski odszedł z serialu i jak udało się go namówić na powrót? Na te pytania odpowiadają w książce aktorzy, scenarzyści, reżyserzy i producenci.
Tylko u nas prezentujemy przedpremierowo fragment książki "Świat według Kiepskich. Zwariowana historia kultowego serialu Polsatu", która na półki trafi 12 października. Książka powstała we współpracy Wydawnictwa SQN z ATM Grupą S.A. i Telewizją Polsat.
W roku 1998 bardzo często odwiedzałem Warszawę. Powód, dla którego musiałem osobiście pokonać starą, wyboistą ósemkę na trasie Wrocław - Warszawa - Wrocław przez aromatyczny Bełchatów, był zawsze taki sam, śmiertelnie poważny, bo od niego zależały wypłaty dla setek ludzi. Otóż jeździłem do TVP i Polsatu z fakturami za kolejne zrealizowane produkcje ATM-u. Najlepiej i najpewniej było przywieźć dokument osobiście. Następnie osobiście pofatygować się do samego prezesa w celu otrzymania podpisu i ostatecznie położyć na stercie innych faktur w dziale rachunkowości, pamiętając o szerokim uśmiechu dla pani księgowej. Każdy przedsiębiorca doskonale zna ten mechanizm - można sobie chadzać z prezesami i panami tego świata na obiadki i nie wiem co jeszcze, nic jednak nie zastąpi miłej relacji z paniami w dziale finansowym. Jedna z takich podróży okazała się przełomowa, a to, co po niej nastąpiło, zdecydowało o losie wielu ludzi.
Otóż siedziałem sobie grzecznie pod drzwiami gabinetu niezwykle sympatycznego człowieka, Aleksandra Myszki - ówczesnego prezesa Polsatu. W rękach dzierżyłem fakturę za Telewizyjne biuro śledcze, które biło rekordy oglądalności. Przypadek sprawił, że na tym samym korytarzu w niewielkiej odległości ode mnie zapalczywie dyskutowało dwóch nienagannie ubranych dżentelmenów. Toczyli polemikę na temat wyższości sitcomów realizowanych metodą tradycyjną, zazwyczaj w teatrze przy udziale żywej, rozbawionej publiczności, a metodą telewizyjną, gdzie "spontaniczne" śmiechy były podkładane z tak zwanego offu. Nie jestem pewny, czy rozumiałem wtedy znaczenie słowa "sitcom", za to doskonale pamiętam, kiedy mój słuch się wyostrzył. Usłyszałem bowiem, że Polsat planuje poświęcić pasmo w swojej ramówce na nowy polski serial sitcomowy. W związku z tym zaproszono do współpracy kilku producentów, by zamówić piloty - odcinki próbne. Robi się tak na całym świecie - zamówione odcinki emituje się na antenie, bada ich oglądalność, po czym wybiera się serial, który przyciągnął największą widownię.
Wiarygodność zasłyszanej informacji w skali od 1 do 5 oceniłem na silną piątkę, ponieważ owymi dżentelmenami byli Michał Kwieciński, producent topowego "Klanu" (dla mnie, drobnego przedsiębiorcy z odległej krainy nad Odrą, absolutny guru polskiej produkcji telewizyjnej), oraz Krzysztof Jaroszyński, znany satyryk i scenarzysta, który wraz z żoną Elżbietą Zającówną prowadził firmę produkującą programy i seriale. Poczułem się wtedy jak ten facet, który przychodzi załatwić coś do samego ministra. Był taki kawał, pamiętacie? Gość pakuje się do gabinetu, ale zatrzymuje go sekretarka i tłumaczy, że minister jest zajęty, prosi, żeby facet poczekał. Mijają godziny. Gość cały czas tkwi na korytarzu. Sekretarka co jakiś czas proponuje herbatę i przeprasza, mówi, że minister musiał wyjść, ale niedługo wróci, i prosi o cierpliwość. Po kolejnych kilku godzinach facet otwiera drzwi do sekretariatu i mówi do pani sekretarki, że on już leci i serdecznie dziękuje za wszystko. Zmartwiona sekretarka oznajmia, że szkoda, bo nie załatwił swojej sprawy, na co on, że wręcz przeciwnie, na tym korytarzu to on już tyle interesów ustawił, że tego spotkania z ministrem nie potrzebuje. Nie miałem pojęcia, jak dalej potoczą się sprawy, ale wiedziałem, że trzeba zrobić wszystko, żeby wziąć udział w tym konkursie.
W Polsacie pojawiła się ekipa młodych ludzi z Wrocławia oddelegowana przez Tomka Kurzewskiego. Zamierzała przedstawić propozycję programu. Aleksander Myszka prosił mnie, żebym się z nimi spotkał i porozmawiał. Przynieśli nagranie programu muzycznego o nazwie "Pałer". Obejrzałem z nimi ten program, ale nie rzuciło mnie to na kolana. Była to estetyka, która absolutnie nie trafiłaby do publiczności Polsatu - zbyt ekstrawagancka i ekstremalna. Ja to skrytykowałem, a oni nie byli specjalnie przygotowani na taką reakcję. Ktoś jednak zadał pytanie:
- To czego oczekujecie?
I ja wtedy bez namysłu, trochę improwizując, powiedziałem:
- Chcielibyśmy na przykład polską wersję "Bundych"!
Bo serial "Świat według Bundych" święcił wówczas triumfy na antenie Polsatu. Ich to zaciekawiło. Powiedzieli:
- Okej, to my spróbujemy się z tym zmierzyć.
Kiedy już dostałem się do pokoju prezesa Myszki, zapytałem wprost, czy to, co usłyszałem, jest prawdą, i czy mogę stanąć w konkury. W odpowiedzi usłyszałem, że pan prezes bardzo mnie lubi, że "Telewizyjne biuro śledcze" to świetny produkt, ma swoją widownię, są tam nawet reżyserowane sceny, ale szczerze, to nie mam szans na wyprodukowanie serialu, który przebiłby produkcję panów podsłuchanych na korytarzu. Kolokwialnie mówiąc, spuścił mnie na drzewo. W mojej głowie jednak zaczęło już coś tykać. Prosto od prezesa poszedłem do Basi Trzeciak-Pietkiewicz, którą znałem jeszcze z Telewizji Wrocław, a która teraz pełniła funkcję Dyrektor Programowej w Polsacie.
- Basiu, co to jest właściwie ten sitcom? - zapytałem jak w amoku, na co ona uśmiechnęła się tylko i odpowiedziała pytaniem na pytanie.
- Tomek, nie oglądałeś "Świata według Bundych"? Pół Polski się z tego śmieje.
Zdębiałem. Faktycznie, coś takiego chodziło w telewizji, ale nigdy nie zawiesiłem na tym oka. Kiedy drążyłem temat, prosząc o wytłumaczenie mi prawideł tego serialowego formatu, powiedziała, że w każdym odcinku dzieje się osobna historia, a najlepiej, żebym pooglądał sobie w telewizji i przestał już jej zawracać głowę. Zdawałem sobie sprawę, że jeżeli mam kuć żelazo, to czasu jest mało - inni zapewne już piszą scenariusze. Zbiegłem kilka pięter w dół, na tak zwaną emisję, i poprosiłem o pożyczenie paru odcinków "Bundych", obiecując z ręką na sercu, że za tydzień oddam. Całą drogę do Wrocławia rozmyślałem, jak i z kim to wszystko teraz zacząć szyć. Na tylnym siedzeniu auta w kolorowej reklamówce wiozłem dwadzieścia kaset VHS z odcinkami "Świata według Bundych". W domu wraz z małżonką urządziliśmy sobie trzydniowy seans. Obejrzeliśmy przywiezione odcinki kilkukrotnie. Dorota zachowywała zdrowy dystans. Moja potrzeba wskoczenia do zupełnie nowego dla mnie serialowego tramwaju i wykorzystania szansy nie gasła.
Po kilku dniach wróciłem do Warszawy i poszedłem prosto do Bogusława Chraboty, żeby mu wiercić dziurę w brzuchu i podpytać, co zrobić, by stanąć do konkursu na sitcom. Zaproponował, żebym przywiózł rozpisany pomysł i najlepiej scenariusz przynajmniej jednego odcinka polskiej wersji "Bundych". Jak będzie dobry, obiecał, to pomoże mi przekonać prezesa Myszkę, by dołączono mnie do konkursu. Pomyślałem: jest dobrze, przecież kreatywnych ludzi, którzy potrafią wymyślić scenariusz sitcomu, mam na pokładzie firmy. To Janusz Sadza, Igor Nurczyński i Roman Rega - czyli załoga, która tworzyła muzyczny program "Pałer". I tak to się zaczęło.
Proszę sobie wyobrazić, że mamy rok 1998. Co trzecia osoba w Polsce jest bezrobotna i mniej więcej co trzecia osoba w Polsce zachwyca się serialem "Świat według Bundych", który nadaje telewizja Polsat, mój ówczesny pracodawca. W takich okolicznościach społecznych na moje biurko trafia scenariusz w pewnym sensie polskiego odpowiednika "Bundych", tylko zupełnie wywrotowego. Od razu mi się spodobał. Oczywiście były tam pewne niejasności, o których wspominałem Tomkowi Kurzewskiemu, ale sam pomysł na sitcom był genialny. Poczułem młodzieńczą pasję i od razu się zaangażowałem w ten projekt.
Zachwycony Bogusław Chrabota zadzwonił i powiedział, że to jest świetne i idzie z tym do prezesa Myszki. Już witam się z gąską, obmyślam, gdzie i jak zorganizować produkcję, gdy po kilku dniach wylano mi na głowę kubeł zimnej wody - znów zadzwonił Bogusław Chrabota.
- Kurczę, słabo, nie chcą. Mają dwa pewne scenariusze, o wiele łagodniejsze. Wiesz, oni na każdą produkcję wykładają grubą bańkę, a tu troszkę przesadziliście z tymi "kurwami". Prezesowi nawet się to podobało, ale kolegium nie zrozumiało waszego żartu.
Odpuszczanie sprawy w takich momentach kompletnie nie jest w moim stylu. Wsiadam w samochód i mknę ósemką do Warszawy. Wbijam się do Aleksandra Myszki. Naszą trudną i długą rozmowę kończy wreszcie propozycja prezesa:
- Tomek, jak już tak bardzo się upierasz, to możemy wyemitować cię na trzecim miejscu. To znaczy najpierw pójdą trzy odcinki pierwszego serialu, potem trzy drugiego i po sześciu tygodniach wpuścimy dodatkowo twoje odcinki.
Słysząc te słowa, poczułem się jak wilk, który zwąchał krew zwierzyny. Przecież to genialny układ. Widzowie przyzwyczają się, że o tej porze leci coś zabawnego, i będę miał publikę! No dobrze, przechodzę do ofensywy, pytam, na jaką inwestycję mogę liczyć ze strony Polsatu, proponuję szczegóły umowy i...
- Musisz to zrobić za własne pieniądze i przynieść nam gotowca. My go wyemitujemy i potem zobaczymy. Jak wygrasz ten konkurs, bo będziesz miał oglądalność, to wtedy zamówimy u ciebie kolejne odcinki. - Kąciki ust prezesa lekko się uniosły, po czym podał mi rękę i wymownie spojrzał na drzwi.
Nie powiem nic odkrywczego, jeśli stwierdzę, że taka produkcja - mam na myśli trzy odcinki pilotażowe - wymaga dużej inwestycji. Jak na ówczesne możliwości finansowe ATM-u były to potężne pieniądze, dlatego uznaliśmy, że jak najwięcej trzeba zrobić własnym sumptem. Dla producenta jest to poważne wyzwanie, bo wiadomo, jak jest kasa, to można wszystko. My jej na początku nie mieliśmy, dlatego postawiliśmy na mało znaną obsadę, i najlepiej z Wrocławia, żeby nie mnożyć kosztów.
Wróciłem do domu. Mówię do Doroty:
- Słuchaj kochanie, jest zarąbiście, podoba się, możemy zrobić ten sitcom. Jest tylko jeden malutki problem: trzeba go wyprodukować za własne fundusze.
Muszę tutaj podkreślić, że wtedy właścicielami ATM-u byliśmy już tylko my z małżonką, a Dorota to od zawsze moja realna, prawdziwa partnerka biznesowa i życiowa - bez jej zgody w żaden interes nie wchodzę. Zaczynamy liczyć. Sprzęt mamy swój, no, to może nie milion, a siedemset tysięcy wystarczy, żeby wyprodukować trzy pilotażowe odcinki. To i tak była dla nas niewyobrażalna skala. Jedyne, co mieliśmy, to własne mieszkanie, którego dorobiliśmy się, zbierając do kupy pieniądze zarobione za granicą i spadek po rodzicach żony oraz niewielkie oszczędności. Wreszcie pada decyzja. Dorota, z dwójką dzieci w wieku pięć i sześć lat na kolanach, mówi:
- Dobra, zgadzam się, inwestujemy w tę produkcję. Ja się pakuję, a ty zajmij się sprzedażą mieszkania.
Rodzina dosłownie padła trupem, kiedy dowiedziała się, że wyprzedajemy majątek, a my... my mieliśmy potężną motywację. Pieniędzy ze sprzedaży mieszkania nie mogło wystarczyć na pokrycie wszystkich kosztów. Ale zaryzykowaliśmy. Powstały kolejne scenariusze w budynku Poltegoru, gdzie w dwóch pokojach mieściła się siedziba ATM-u. Pamiętam, jak Sadza i Sobiszewski pracowali nad swoimi scenariuszowymi pomysłami. Czasami tak odpływali, że musiałem dosłownie wbijać się w te wizje i sprowadzać ich na ziemię.
- Panowie, wracajcie do pierwowzoru, naszym kompasem jest "Świat według Bundych". Musicie uchwycić polskie realia, bezrobocie, tęsknotę za komuną, i dopasować do tej formy. Napisaliście koncepcję, którą obroniłem w Polsacie, błagam, jeżeli chcecie, żeby moja rodzina przeżyła, to się jej trzymajcie.
Byłem bardzo zmotywowany, żeby ograniczyć ryzyko. Było ono tym większe, że za reżyserię odpowiadał Okił Khamidow, który nigdy wcześniej nie robił sitcomów. Janek, Romek, Igor i Alek podobnie, rzuceni na głęboką wodę pierwszy raz w życiu zabrali się do pisania scenariuszy do tego formatu. No i ja - producent, ale kompletny debiutant fabularny. Powstała sytuacja rodem z "Ziemi obiecanej" Andrzeja Wajdy: ty nie masz nic, ja nie mam nic, on nie ma nic, zbudujmy razem fabrykę!
Zobacz też: Andrzej Grabowski: Radykalna zmiana mentalnościAndrzej Grabowski stracił rolę w hollywoodzkim filmie!Marzena Kipiel-Sztuka sporo schudła!