"M jak miłość": Po 17 latach wraca do hitu TVP2! "Była to obopólna tęsknota"
Jacek Milecki, grany niegdyś przez Roberta Gonerę w „M jak miłość”, powraca. 14 listopada zostanie wyemitowany pierwszy odcinek z jego ponownym udziałem. Nie było go w serialu \17 lat...
Stęsknił się pan za "Emką", czy to produkcja "Emki" się za panem stęskniła?
- Myślę, że była to obopólna tęsknota. Temat mojego powrotu krążył już od jakiego czasu, trwały rozmowy, przymiarki, badanie gruntu - i to wszystko w naturalny, zbalansowany sposób doprowadziło w końcu do tego, że mój bohater znów jest w grze. I zapowiada się, że pozostanie na dłużej. Co bardzo mnie cieszy, zwłaszcza, że "M jak miłość" to swego rodzaju fenomen, którego popularność nie zmienia się od lat. Tak jak wtedy, gdy z nim startowaliśmy, tak i dziś gromadzi przez ekranami milionową publiczność. Przez ten czas zdążyło wyrosnąć już nowe pokolenie widzów, pewnie nie wszyscy z nich nawet pamiętają, kim był Jacek Milecki...
Przypomnijmy zatem - był mężem Marty Mostowiak (Dominika Ostałowska), podobnie jak ona prawnikiem, ale reputację miał fatalną. Uganiał się za spódniczkami, nie stronił od alkoholu i był nałogowym hazardzistą. Krótko mówiąc - czarny charakter.
- Ale powraca zupełnie odmieniony. Jest po terapiach, wyleczył się całkiem ze swych nałogów. Mało tego, sam teraz pomaga innym i prowadzi ośrodek do walki z uzależnieniami. Ta metamorfoza zachodziła w nim przez lata. Miał czas na przemyślenie przeszłości i widać coś ważnego nim powoduje, skoro zdecydował się odnaleźć byłą żonę, opowiedzieć jej o swoim nowym życiu, a nawet więcej - zaproponować współpracę. Zapowiada się to ciekawie...
O ile Milecki znów nie namiesza, bo takie też chodzą słuchy?
- Mam nadzieję, że jeśli namiesza, to pozytywnie (uśmiech). Z tych pierwszych scen, które gramy i ze scenariuszy tak właśnie wynika.
Jak pan się odnalazł na tym planie po latach?
- Doskonale. Wielu ludzi z tamtego okresu jeszcze pracuje, wielu jest nowych. Cała wielka, serialowa rodzina przyjęła mnie z powrotem bardzo ciepło.
Ale niegdyś zdarzały się między Wami zgrzyty...
- Było, minęło. Topór wojenny został zakopany, a właściwie żadnego topora tu nie było i żadnej wojny, ot, jakieś tam drobne niesnaski, których nikt nie pamięta. Zresztą tak to już jest, że zazwyczaj wspomina się rzeczy tylko dobre. Niedawno oglądałem zdjęcia ze ślubu Marty z Jackiem, jakież to wzruszające... A przy okazji wyraźnie dostrzegłem oznaki upływu czasu - a to siwizny przybyło, a to brzuszek sie zaokrąglił (nawet nie wiedziałem, że go mam!), cóż, człowiek się zmienia. Oczywiście mówię o sobie i nie dotyczy to pań - one pozostają niezmiennie piękne i zachwycające (uśmiech)! Miło jest znów być wśród swoich...
W jakich serialach, poza "M jak miłość", obecnie pan gra?
- Zakończyliśmy zdjęcia do produkcji pt. "Strange Angels" dla Canal Plus. To bardzo ciekawa, fantastyczna historia, rozgrywająca się w okolicach Wałbrzycha. Wcielam się w niej w postać miejscowego akolity głównej bohaterki. Myślę, że serial spodoba widzom, czekamy na premierę. Poza tym od wielu lat gram w serialu produkowanym przez Program 1. niemieckiej telewizji państwowej pt. "Polizeiruf 110". Akcja toczy się na granicy polsko-niemieckiej, a ja jestem szefem posterunku granicznego. No i gram po niemiecku, co daje mi dużą satysfakcję. Mimo że rzecz dzieje się na granicy, większość zdjęć kręcimy w studio w Berlinie, tak że często jestem drodze.
Regularnie jeździ pan też do Gdyni...?
- Tak, od dwóch lat występuję w tamtejszym Teatrze Muzycznym, w przestawieniu "Mistrz i Małgorzata" w reżyserii Janusza Józefowicza i z muzyką Janusz Stokłosy, gram Wolanda. Ale to nie koniec moich wędrówek - gram też w objazdowym teatrze pana Marka Rębacza, jeździmy po całym kraju z dynamiczną komedią pt. "Diabli mnie biorą", gdzie, a jakże, również gram postać z piekła rodem (uśmiech)!
Diabelskie role diabelsko uzdolnionego aktora. Bo przecież pan nie tylko gra, ale i śpiewa. I to nie tylko przy goleniu - to pańskie słowa.
- Przez wzgląd na szacunek dla sceny i widza dostosowuję popisy do swoich możliwości wokalnych. W "Mistrzu i Małgorzacie" udaje mi się wyśpiewać jeden song z orkiestrą, na więcej się nie porywam. Ale tu warto przy okazji wspomnieć, że mój debiut sceniczny odbył się właśnie w musicalu. Byłem wtedy młodym aktorem, przed dyplomem, i dostałem rolę w "Skrzypku na dachu" w reżyserii Jana Szurmieja. A jako, że była to rola dla tenora, a ja mam naturalnie nisko osadzony głos, baryton, to przez blisko pół roku ćwiczyłem podnoszenie skali, żeby wyśpiewać tę partię tenora. Po premierze podszedł do mnie sam profesor Aleksander Bardini i pogratulował mi występu. Czułem się namaszczony, szczęśliwy...
A wszystko to działo się to w Operetce Wrocławskiej, czyli na Dolnym Śląsku - pana mateczniku, bo stąd pan pochodzi. Rodzina repatriantów?
- Tak, łącząca przy tym Wschód z Zachodem. Dziadek ze strony ojca przybył tu z Wielkopolski, a rodzina mamy z Kresów. Dla mnie, urodzonego już na miejscu, zdecydowanie to Dolny Śląsk jest moim miejscem na ziemi i wielką, niekończącą się miłością. Wychowywałem się w Twardogórze, nieopodal Wrocławia, który był dla mnie od zawsze zapleczem najważniejszych zdarzeń towarzyskich, kulturalnych, naukowych i wszelakich innych. Tu studiowałem, w filii krakowskiej PWST, tu znajduje się Wytwórnia Filmów Fabularnych, szczególnie bliska memu sercu, bo w tym miejscu stawiałem pierwsze kroki przed kamerą.
Wcześniej już, bo w czasach licealnych, próbował pan swych sił w kabarecie...
- Byłem uczniem Liceum Ogólnokształcącego im. Juliusza Słowackiego w Oleśnicy, również koło Wrocławia, i tam, wraz z kolegami, założyliśmy kabaret o nazwie Salon Satyryczny Struś, dla którego pisałem teksty i występowałem w nim. Udało nam się zdobyć wyróżnienie na przeglądzie kabaretów we wrocławskim Młodzieżowym Domu Kultury, to była dla nas wielka sprawa.
Podobno w młodości pisywał pan wiersze?
- Do dziś pisuję. Nie tylko wiersze, piszę też piosenki, scenariusze, mam ze dwie, trzy niemal gotowe sztuki teatralne. Przez lata prowadziłem też dziennik. Wciąż nie mam jednak odwagi, by pokazać to światu, choć chodzi mi to po głowie od dawna, właściwie już od tych szkolnych lat.
Wtedy też postanowił pan zostać aktorem?
- Nie, w ostatniej chwili się zdecydowałem. Myślałem o innej ścieżce, jako "pożeracz" filmów chciałem studiować reżyserię, ale byłem na to za młody - to były studia drugiego stopnia, niedostępne dla świeżo upieczonego maturzysty, stanęło więc na aktorstwie. Chociaż, po latach, poniekąd dopiąłem swego i ukończyłem Szkołę Wajdy, uzyskując tytuł producenta kreatywnego.
Kreatywności nie można panu odmówić - w latach 90-tych reaktywował pan ponoć, wraz z braćmi, kino w Waszym rodzinnym mieście, Twardogórze. Jak to było w tym kinem?
- Pomysł był mój, bo, jako się rzekło, byłem ogromnym pasjonatem kina. Obiekt, wydzierżawiony przez nas od istniejącej jeszcze wówczas instytucji kultury, Odra Film, był w opłakanym stanie. Wyremontowaliśmy go i stworzyliśmy konglomerat z kinem, pubem i dyskoteką o nazwie "Zryw". Ja zajmowałem się kinem, ale stałem też za barem, nasza placówka stanowiła ewenement, bo podczas seansu filmowego można było sączyć drinki, coś zjeść... A potem przyszedł inwestor, wykupił grunt i nie ma już śladu po tym naszym przybytku, ale do dziś są pokolenia, które się na nim wychowały i wspominają go z sentymentem.
Powołał pan też do życia Międzynarodowy Festiwal Scenopisarstwa i sprawował funkcję jego dyrektora artystycznego...
- To były już lata dwutysięczne. Ideą powstania tej imprezy były ciągłe i zewsząd narzekania na jakość scenariuszy, wymyśliłem więc, że trzeba stworzyć miejsce, gdzie można się tego nauczyć. Festiwal odbywał się we Wrocławiu, zjeżdżało się do nas wielu wybitnych twórców z całego świata i wydawało się, że idziemy w dobrym kierunku. Niestety, potem impet zmalał i sprawa się jakoś rozjechała, choć nadal uważam, że była to ciekawa inicjatywa, a dla mnie inspirujące i owocne doświadczenie.
Może się pan pochwalić tytułem członka Polskiej Akademii Filmowej - to brzmi dumnie!
- I jestem z tego dumny (uśmiech). Tytuł ten przysługuje m. in. laureatom nagród Orła, mnie przypadł on w udziale za rolę w filmie w reżyserii Krzysztofa Krauzego pt. "Dług" w 2000 roku. Od tego czasu mam zaszczyt zasiadać w tym znakomitym gronie i wtrącać swoje trzy grosze do werdyktów jury w kolejnych edycjach konkursu, co czynię z ochotą.
Czy w życiu prywatnym jest pan równie kreatywny co zawodowo?
- Jak najbardziej. Moją energię od zawsze pochłaniał sport - pływam, skaczę, jeżdżę, czym się da, a nawet latam - swego czasu zrobiłem licencję pilota samolotu. W ostatnich latach trochę przystopowałem, ale obowiązkowo jest rower, od wiosny do późnej jesieni, no, a zimą - snowboard. Uwielbiam białe szaleństwo!
To już niedługo, bo sezon tuż, tuż...
- Nie mogę się doczekać. Jak co roku, planujemy wyjazd na ferie z dzieciakami, one już dobrze jeżdżą, nie wiem jeszcze, czy to będzie dalej, gdzieś za granicę, czy bliżej, u nas, jeszcze nie postanowiliśmy. Ja sam penetruję z upodobaniem sudeckie szlaki - mamy tu mnóstwo pięknych, doskonale przygotowanych tras, chociażby w Zieleńcu, Czarnej Górze czy Szklarskiej Porębie - mówię o okolicach Wrocławia. W tym mieście przyjemne jest również to, że budzisz się rano, widzisz, że świeci słońce - i za godzinę możesz już szusować do woli.
A sprzęt już gotowy?
- Zawsze. Biorę i jadę - kiedy tylko się da (uśmiech)!
Rozmawiała: Jolanta Majewska-Machaj
Zobacz też:
"M jak miłość": Odcinek 1755. Zrobi wyrzuty córce, a potem pogodzi się z jej ukochanym
"To nie ze mną": Wraca drugi sezon polskiej produkcji! Nowe twarze w obsadzie
Henryk Machalica: W pamięci widzów zapisał się jako Dionizy Złotopolski. Zmarł 20 lat temu