Monika Zajączkowska z "Sanatorium miłości": Ta przygoda zostanie ze mną na zawsze
Monika Zajączkowska, uczestniczka 4. edycji "Sanatorium miłości" to kobieta tajemnicza, obdarzona wieloma talentami, o której trudno powiedzieć seniorka czy babcia. Tańczy, śpiewa, podróżuje, dba o formę, ma świetne poczucie humoru i pisze książki. Seniorka robi teraz karierę w telewizji - po udziale w "Sanatorium miłości" została w TVP gospodynią programu "Polska mnie cieszy". Często gości w "Pytaniu na śniadanie", a ostatnio wzięła też udział w programie "Jaka to melodia!".
"Jak przygoda to tylko w Warszawie" - rozpoznałaby pani tę melodię po jednej nutce?
Monika Zajączkowska": - To piękna piosenka. Czy po jednej nutce bym ją rozpoznała? Nie sądzę.
Warszawa, da się lubić? Często tu pani ostatnio bywa.
- W Warszawie faktycznie bywam ostatnio częściej, a to za sprawą zaproszeń do udziału w różnych programach. Myślę tu o "Pytaniu na Śniadanie" i o programie "Jaka to melodia?".
Pani aktywność w social mediach, ale również pozostałych uczestników "Sanatorium miłości" - w dodatku wszystkich edycji - pokazuje po pierwsze, że macie ze sobą bliski kontakt, a po drugie, że ta karuzela wrażeń, zdarzeń kręci się dalej, a planety szaleją także po zakończeniu emisji?
- "Sanatorium miłości" to jest taki projekt, który nie kończy się po miesiącu spędzonym w Polanicy Zdroju. To, co wydarzyło się w czasie tego szalonego turnusu, ma dla nas ogromne znaczenie teraz. Ciągle wracamy wspomnieniami do fantastycznych aktywności, spotkań, rozmów, tańców, emocji, uśmiechów, łez, randek. Ta przygoda zostanie we mnie na zawsze.
Bohaterowie programu za każdym razem mówią, że to program, który zmienia człowieka, nakręca jeszcze bardziej apetyt na życie?
- To prawda. Generalnie bardzo lubię takie wyzwania. Zawsze lubiłam się bawić, śpiewać, tańczyć. Tak było od dziecka. Poczułam się tak jakby ten program wymyślono specjalnie dla mnie. Uważam, że sporo jest osób sześćdziesiąt plus, które chciałyby się jeszcze pobawić, poznać rówieśników, spróbować ekstremalnych wyzwań. To cudowne, że dostałam szansę, by wziąć udział w tym ciekawym projekcie. Drugi raz zrobiłabym to samo! Do odważnych i pozytywnie zakręconych należy świat. W każdym wieku tak jak dbamy o zdrowie, tak samo trzeba pielęgnować pasje.
Czego dowiedziała się pani o sobie?
- Kiedy zawisłam na linie, na wysokości trzydziestu metrów pomyślałam, że nie wykonam tego zadania i nie zjadę w dół. Nie dam rady. Obleciał mnie strach. Zaufałam Marcie, która cały czas ze mną rozmawiała, ale też pozostali uczestnicy, którzy byli już na dole, dali mi ogromne wsparcie. Zjechałam! Pokonałam kolejny lęk w sobie. To wspaniałe doświadczenie.
Wasz turnus nazywany jest "miłośnym". Powstało kilka par, w różnych konfiguracjach, ale też narodziły się przyjaźnie w czasie tego miesiąca. Były najszybsze oświadczyny, niestety, bez happy endu. Dużo w temacie miłości dzieje się od września. Powstały dwie inne pary. Do zakochania był u pani jeden krok czy mniej, czy więcej?
- Jestem dosyć ostrożna w nawiązywaniu nowych znajomości i mam duży dystans do wszystkiego. Nie da się stworzyć związku na siłę. O ile w kuchni można wyczarować coś z niczego, czyli z tego, co mamy akurat w lodówce, w życiu ten dobór składników ma zdecydowanie większe znaczenie. Dziś patrzę inaczej na sprawy damsko-męskie niż, gdy miałam dwadzieścia lat. Jestem ostrożniejsza, rozważniejsza, ale i romantyczna. I to wszystko trzeba umiejętnie ze sobą połączyć. Nie jestem raptusem. Wolę się pięć razy dobrze zastanowić niż raz zrobić błąd.
W oku kamery bardzo długo była pani zewnętrznym, zdystansowanym obserwatorem tego, co dzieje się w grupie. Kiedy przyszedł moment, w którym zaczęła się pani dobrze bawić?
- Od początku do końca dobrze się bawiłam. Życie, które toczyło się w Polanicy Zdroju i montaż to są dwie, zupełnie inne historie. Mam nadzieję, że widzowie zdają sobie z tego sprawę, że odcinek nie może trwać w nieskończoność, więc to sztuka rezygnacji w montażu z takich, czy innych ujęć, scen, sytuacji. Tego się nie uniknie. Siłą rzeczy uciekają finalnie momenty, które są charakterystyczne dla uczestników. W moim wypadku tak się właśnie stało. Oko kamery skupiło się na pokazywaniu par, które mają się ku sobie, a ponieważ ja nie rokowałam, że stworzę parę, więc kamera nie śledziła mnie tak intensywnie, jak zakochanych. Wiele rzeczy, które popełniłam w sanatorium, w ogóle nie ujrzało światła dziennego. A ja bawiłam się na całego! Taniec, śpiewanie, żarty. To wszystko było.
Odczarowujemy wizerunek - Monika jest petardą!
- Petardą może nie, ale naprawdę lubię się bawić.
A lubi pani randkować?
- To zależy z kim [uśmiech - przyp. red]. Do randki musi być odpowiednia osoba. Między nami musi być chemia. To musi być ktoś, kto mnie do tego zachęci. Jesteśmy wzrokowcami. Przy pierwszym spotkaniu, zwracam uwagę na wygląd, zachowanie, powierzchowność. Ten pierwszy komunikat niewerbalny, który ktoś wysyła w moją stronę, uruchamia we mnie chęć kontaktu z tą osobą, poznania jej lepiej.
Pani serce jest dziś wolne czy zajęte przez Andrzeja, który mówi o pani "moja dziewczyna"?
- Z Andrzejem jesteśmy parą przyjaciół. Nie jesteśmy parą na życie, taką w jaką próbują nas ubrać media, czy inni ludzie. Andrzej lubi żartować. Nie jestem jego dziewczyną, ale my naprawdę bardzo się lubimy i rozumiemy się w wielu tematach.
Mimo odległości, która was dzieli Szczecin - Warszawa, spędzacie ze sobą dużo czasu. Odległość nie jest więc przeszkodą?
- To prawda. Niedawno oboje dostaliśmy zaproszenie do Lidzbarka Warmińskiego, gdzie spotkaliśmy też uczestników trzeciej edycji "Sanatorium miłości". To był bardzo miło spędzony czas. Świetnie się bawiliśmy razem. Bywamy też gośćmi "Pytania na Śniadanie", a ostatnio razem z Andrzejem i Piotrem Hubertem gościliśmy w teleturnieju "Jaka to melodia?", gdzie śpiewająco zbieraliśmy pieniądze na cel charytatywny. Odcinek z naszym udziałem już we wrześniu. Andrzej zrobił mi niespodziankę i zabrał mnie też na pożegnalny mecz Artura Boruca, na warszawską Legię, a potem świetnie bawiliśmy się na występie kabaretowym. To jest właśnie ta przyjaźń. Udało nam się stworzyć po programie zgraną paczkę, która lubi swoje towarzystwo. Już planujemy spotkanie z bohaterami trzeciej edycji, bo było nam w Lidzbarku świetnie razem. I to właśnie w życiu chodzi! O te piękne chwile.
Trudno powiedzieć o pani seniorka, babcia. To są geny czy pogoda ducha?
- Chyba wszyscy tak mamy, że nie dowierzamy temu, ile mamy lat. Wewnątrz nas toczy się świat równoległy, który nie poddaje się - i to cudowne - metryce, PESELowi. To nasze wewnętrzne dziecko jest psotne, skore do zabawy. Przyznam, że zupełnie moim wiekiem się nie przejmuję. Staram się żyć zdrowo, aktywnie, nie szkodzić sobie i innym. Jest mi dobrze nawet samej ze sobą. Lubię ciszę, spokój. Zawsze też mam głowę pełną pomysłów. Nigdy się nie nudzę. Aktualnie piszę drugą powieść.
Kim jest bohaterka pani powieści?
- Bohaterów jest wielu. To opowieść o mieszkańcach jednej kamienicy i o ich życiu. Tytułu jeszcze nie chcę zdradzać.
Jest tam pani ślad, wątek autobiograficzny?
- Nie, chociaż są w niej ślady innych osób, które spotkałam na swojej drodze.
To druga pani książka. O pierwszej, wspominała pni natomiast w programie "Sanatorium miłości". Przed nami premiera?
- Tak. Już jesienią ukaże się moja debiutancka powieść "Sanatorium uczuć, czyli siedem światów Igi B.", w której jest sporo moich śladów, ale też uważam, że wiele kobiet odnajdzie w niej swoje historie.
A co z miłością? Jaki mężczyzna może przyspieszyć bicie pani serca?
- Mój mężczyzna powinien być szczupły, dbający o swoje zdrowie, z poczuciem humoru, z dystansem do świata, empatyczny, pełen szacunku do ludzi, do zwierząt. To z pewnością człowiek szczery, inteligentny, bezinteresowny. To bardzo ważne.
Beata Banasiewicz / AKPA