Zakochani po uszy
Ocena
serialu
9,2
Super
Ocen: 3962
Oceń
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10

"Zakochani po uszy": Nie będzie tak samo, ale może lepiej?

33-letnia Kamila Kamińska, czyli Sylwia Witos z „Zakochanych po uszy” i Regina Czapla z „Barw szczęścia”, pokonała koronawirusa. Ma poczucie, że ten czas, który jest teraz, hartuje ducha. - W trudnościach klarują się nowe priorytety, nowe pasje i pomysły na życie – powiada aktorka, głęboko wierząc, że wkrótce znów będziemy mogli bezpiecznie podróżować i spotykać się w przestrzeniach publicznych.

- W obecnie emitowanym, 5. już sezonie "Zakochanych po uszy", widzimy pani bohaterkę Sylwię zmienioną nie do poznania. Dawna mistrzyni intryg, bezwzględna kombinatorka i egoistka zyskała ludzką twarz i zadziwia nowym, życzliwym wobec innych sposobem bycia. Czy kryje się w tym jakiś podstęp?

- Myślę, że nie. Sylwia naprawdę wiele przeszła. Pobyt w więzieniu uświadomił jej ważnych rzeczy. W końcu jest bardzo inteligentną dziewczyną, więc wyciągnęła wnioski ze swojego postępowania i postanowiła zmienić sposób życia.

Reklama

- Największy jednak wpływ na tę metamorfozę miało macierzyństwo - początkowo niechciane, z czasem stało się najważniejszym celem jej działań, a mała Michalinka zawładnęła nią całkowicie. Dla swej córeczki Sylwia jest w stanie zrobić wszystko, a cud tej miłości matki do dziecka sprawia, że przeistacza się w lepszego człowieka. Problem tylko w tym, że nikt jej nie wierzy i będzie musiała się mocno natrudzić, by dowieść zacności swoich obecnych intencji.

- Jaka atmosfera panuje na krakowskim planie "Zakochanych po uszy"?

Przecudowna! Udało nam się stworzyć sympatyczny, zgrany zespół. Kumplujemy się całą ekipą, atmosfera jest wręcz rodzinna. W sensie dosłownym również - w serialu gra m. in. Andrzej Grabowski, tata mojej niegdysiejszej rywalki Asi, czyli Kasi Grabowskiej. Teraz dołączył do nas jej prawdziwy mąż Damian Kulec - jako Daniel, pracownik kancelarii, z którym Sylwia bardzo się zakoleguje. Notabene z Damianem studiowaliśmy razem na jednym roku, tak to się wszystko jakoś fajnie zazębia.

 - Covid nie pokrzyżował wam pracy?

- Trochę tak, ale nie na długo. Jesienią musieliśmy zawiesić zdjęcia na dwa tygodnie, sporo ludzi się pochorowało, pośród nich ja. Aktorzy pracują bez masek. A one są bardzo ważne.

- Chciałam podkreślić, że wszystkie osoby, które miały ze mną kontakt w momencie, kiedy już zarażałam, np. z charakteryzacji, pionu technicznego, operatorzy, a nosiły maseczki, pozostały zdrowe. To naprawdę zabezpiecza.

Jak pani zniosła chorobę?

- Łatwo nie było, ale żyję! Dużo spałam, odpoczywałam, dobrze się odżywiałam, brałam mnóstwo witaminy C i D3. Jakoś udało mi się udało zwalczyć wirusa.

- Ostatnio robiłam test na przeciwciała, są obecne, więc na razie jestem bezpieczna. Ale w przyszłości, jak przyjdzie moja kolej, pewnie będę chciała się zaszczepić. Zawsze lepsza profilaktyka niż, nawet skuteczna, terapia.

Skoro już o terapii mowa, warto wspomnieć, że z wykształcenia jest pani nie tylko aktorką, ale też arteterapeutką. Skąd dwa kierunki?

- Studia zaczęłam od pedagogiki w Warszawie, skąd pochodzę. Ale myśl o aktorstwie wciąż nie dawała mi spokoju. Grałam w niezależnych teatrach, zajmowałam się różnymi projektami. Po drugim roku dostałam się do PWSFTViT w Łodzi, nie przerywając jednak pierwszego kierunku, studiowałam równolegle.

- Po licencjacie z pedagogiki, a potem ukończeniu filmówki, zdecydowałam się na studia uzupełniające, arteterapię, która polega na leczeniu przez sztukę. Przyglądałam się pracy wielu wspaniałych artystów i nauczyłam się mechanizmów odkrywania ludzkich wnętrz. Ta dziedzina pasjonowała mnie i pasjonuje do dziś. Na razie jednak w praktyce zwycięża aktorstwo.

Idzie pani jak burza - seriale, teatr, a także filmy, które przynoszą pani sukcesy. Już debiut na dużym ekranie, w "Najlepszym" Łukasza Palkowskiego, zaowocował nagrodą na Festiwalu Filmowym w Gdyni. Z kolei rola siostry Faustyny Kowalskiej w obrazie dokumentalno-fabularyzowanym pt. "Miłość i miłosierdzie" w reż. Michała Kondrata rozsławiła panią na całym świecie...

- Rzeczywiście, nasz film zajął wysoką pozycję w boxoffice amerykańskim, jak również angielskim, irlandzkim i wielu innych krajach świata, wyprzedzając wiele głośnych, wysokobudżetowych produkcji. W Polsce również film spotkał się z pozytywnym odbiorem publiczności. Myślę, że świat potrzebuje dziś pozytywnego przekazu, a historia św. Faustyny i dzieło Bożego Miłosierdzia, o którym wielu widzów wcześniej nie słyszało, takie właśnie niesie przesłanie - o miłości bezwarunkowej, która jest uniwersalną wartością i której wszyscy tak naprawdę szukamy.

- Kolejną pozycją w tym cyklu był "Czyściec", powstały w 2020 roku, w warunkach pandemii, więc z mniejszym rozmachem. A na swą kolej czeka zaplanowany wcześniej międzynarodowy projekt, do którego przymierzaliśmy się tuż po sukcesie "Miłości i miłosierdzia" i który, mam nadzieję, kiedyś się ziści. Jego tytuł brzmi "Dusze" i ma być w całości realizowany w USA.

Równolegle z podbojem Zachodu trwa pani ekspansja na Wschód - można powiedzieć, że zadomowiła się pani tamtejszych scenach...?

- Zaczęło się od... Mongolii, gdzie w roku 2017 udało mi się zdobyć Grand Prix na Międzynarodowym Festiwalu Monodramów w Ułan Bator. Byłam jedyną Polką, a nawet Europejką, startującą w konkursie. Mój monodram "Kobiety Karamazow" w reż. Jolanty Juszkiewicz (Teatr Kropka Theatre) grałam po polsku. Nikt z jury nie rozumiał słów, ale widać przekaz był uniwersalny, skoro mnie wyróżniono.

- Dostałam zaproszenie do Rosji na kolejny festiwal, a już na miejscu zaproponowano mi współpracę z Drama Theatre we Włodzimierzu. I tak oto miałam okazję zagrać gościnnie na rosyjskiej scenie i po rosyjsku w spektaklu "Oszukać diabła" w reżyserii Vladimira Kuzniecowa na podstawie powieści Bułhakowa "Mistrz i Małgorzata". Grałam w duecie ze wspaniałą aktorką Ariadną Bruner. Prywatnie poznałam jej rodzinę, m. in. mamę, która się stała moją drugą, rosyjską mamą i wielu innych cudownych ludzi. Było to na początku 2020 roku, tuż przed pandemią - przez co nie dane mi było tam wrócić, mimo obopólnych chęci i propozycji kolejnych ról. Na dodatek we wrześniu ub. roku teatr we Włodzimierzu spłonął!

- Nieszczęście, jakie spotkało moich tamtejszych przyjaciół, jest więc niejako podwójne - z jednej strony zaraza, z drugiej - spalona scena. Ale oni się nie poddają. Zorganizowali zbiórkę pieniędzy, odbudowują teatr, grają na innych scenach i czekają na lepszy czas. Jak my wszyscy zresztą...

A ten lepszy czas nadejdzie?

- Musi nadejść! Jak po zimie - wiosna. Wierzę, że wkrótce znów będziemy mogli bezpiecznie podróżować i spotykać się w przestrzeniach publicznych. Mam poczucie, że ten czas, który jest teraz, hartuje ducha. W trudnościach klarują się nowe priorytety, nowe pasje i pomysły na życie. Sytuacja, która jest na świecie, zmusiła nas do zmian, co nie znaczy, że odebrała wolność. Nie będzie tak samo, ale może właśnie lepiej? Bardziej świadomie.

Agencja W. Impact
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy