Monika Miller: Mam długą historię związaną z problemami natury psychologicznej. To proces i walka na całe życie!
Za kilka dni zagra swój pierwszy koncert w ramach Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Muzyka to jej pasja, ale niejedyna. Od ponad roku gra w popularnym serialu Polsatu "Gliniarze", jest graficzką, wystąpiła też w "Tańcu z Gwiazdami". "Gdyby pięć lat temu ktoś mi powiedział że będę znaną osobą, będę dawać koncerty i udzielać wywiadów, nie uwierzyłabym", mówi Monika Miller. Zasłynęła jako wnuczka premiera Leszka Millera, ale jej dzieciństwo i czas dojrzewania dalekie były od sielanki. O problemach psychicznych, z którymi się zmagała, mówi dziś otwarcie, bo wierzy, że jej świadectwo pomoże innym młodym ludziom, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji. W szczerej rozmowie z Interią opowiedziała o drodze, którą przeszła.
Materiał zawiera linki partnerów reklamowych.
Katarzyna Sielicka, Interia: Na twoim Instagramie pojawił się bardzo emocjonalny post na temat likwidacji dziecięcego telefonu zaufania. Ten temat jest dla ciebie ważny?
Monika Miller: - Tak oczywiście. Mam za sobą bardzo długą historię związaną z problemami natury psychologicznej, wiele traum, trudnych sytuacji, z których wynikły choroby. Poza tym od dawna interesuję się psychologią. Zdawałam International Baccalaureate z rozszerzeniem z psychologii i sztuki, dlatego o psychologii wiem dość sporo, z fokusem na różne dziedziny, na przykład psychopatologię lub socjologię. Wiem, jak ważne jest zdrowie psychiczne dla funkcjonowania ludzi, zwłaszcza młodzieży, dzieci u których procesy kognitywne dopiero się rozwijają. Nie wyobrażam sobie sytuacji, kiedy młoda osoba ma duży problem i zostaje z nim sama, bez jakiegokolwiek wsparcia. Dlatego kiedy zobaczyłam, co się dzieje z telefonem zaufania dla dzieci, wiedziałam, że musimy coś z tym zrobić. Nie można było tego tak zostawić, nie zgadzam się na to. Nie wyobrażam sobie, że młode osoby mogą zostać bez pomocy. Przez pandemię wskaźnik samobójstw u młodych osób sięgnął rekordowych poziomów.
Pamiętam, jak rozmawiałyśmy rok temu, powiedziałaś wtedy, że cały czas jesteś w terapii, bo to jest dla ciebie jak higiena, jak dbanie o siebie.
- Szkoda, że to nie jest popularne podejście, a zauważyłam, że w naszym kraju kompletnie niepopularne. Oczywiście - to nie dotyczy osób, które nie mają żadnych problemów związanych ze zdrowiem psychicznym. Trzymam kciuki, żeby było tak dalej, bo zdrowie psychiczne jest równie ważne, co zdrowie fizyczne. Jednak u nas chodzenie na terapię, chodzenie do psychiatry, nadal jest postrzegane jak coś, czego trzeba się wstydzić, o czym się nie mówi.
Jak się zaczęła twoja historia?
- Już jako dziecko byłam bardzo wrażliwa. Nie miałam normalnego dzieciństwa. To nie jest coś, czym ja się chcę chwalić, czy użalać się nad sobą, ale miałam trochę inaczej niż moi rówieśnicy. Dorastałam na oczach "szerokiej widowni", mój dziadek - premier mówił o mnie w mediach, pokazywano moje zdjęcia, byłam zapraszana na różne przedsięwzięcia, wszyscy wiedzieli, kim jestem, szczególnie w moich szkołach. Wystarczyło nazwisko. Nauczyciele, rodzice i rówieśnicy mieli do mnie naprawdę różne podejście. Uważam, że dziecko, które się rozwija, w ogóle nie powinno mieć do czynienia z takimi problemami. Bardzo wcześnie zaczęłam pokazywać, że coś jest nie tak, chociaż sama nie rozumiałam, co się dzieje. Mama zabrała mnie do psychologa, gdy miałam 10 lat. Nie pamiętam samej rozmowy. Coś rysowałam, opowiadałam. To były proste badania dla dzieci. Pani psycholog stwierdziła, że jeżeli nic się nie zmieni, będą ze mną duże problemy. Nie tylko wychowawcze, ale też jeśli chodzi o rozwój. Pod postem, o którym mówiłyśmy, pojawiło się pytanie, skąd wiedziałam, że mam depresję, kiedy miałam 10 lat. Nie wiedziałam. Po prostu skarżyłam się, mówiłam jak jest. A moi rodzice i dziadkowie uważali, że to po prostu okres dojrzewania, bo jak inaczej to nazwać? Tak jest najłatwiej.
Byłaś smutna, zła na świat?
- To była anhedonia, apatia, zaczęłam się zastanawiać nad śmiercią, nad sensem życia. Nie chciałam się bawić, cały czas siedziałam sama w pokoju. Sygnały dosyć ostrzegawcze, jak na ten wiek.
Zobacz też: Monika Miller jest nieuleczalnie chora! "Wyję z bólu"
Twoi rodzice, dziadkowie zauważyli to. Mama zabrała cię do psychologa.
- W tamtych czasach nie mówiło się, że dzieci mają takie problemy. Najłatwiej jest oczywiście uznać, że to jest po prostu wiek dojrzewania, dziecko jest wrażliwe, przesadza, chce zwrócić na siebie uwagę. Mama zabrała mnie do psychologa, bo sama jest wrażliwą osobą, duszą artystyczną. Chciała sprawdzić, co się dzieje, tak na wszelki wypadek. I wyszło, jak wyszło - czyli średnio.
Wtedy zaczęłaś terapię?
- Nie, moi rodzice stwierdzili, że będą mi poświęcać więcej uwagi, bardziej mnie słuchać, zabierać mnie na wyjazdy. Generalnie - że poradzą sobie z tym sami. Wtedy panowało takie podejście - po co zabierać dziecko na terapię, płacić komuś, żeby z nim rozmawiał, kiedy można pomóc samemu.
Ale tobie się nie poprawiło.
- No niestety nie. Poza tym w życiu dzieją się czasem rzeczy, których małe dziecko może być świadkiem, a które mogą mieć skutki na całe życie. Tak akurat było w moim przypadku.
W szkole byłaś jedyną dziewczynką z takimi problemami, czy było więcej takich dzieci?
- U mnie było ciężko, ponieważ dodatkowo miałam tę przeszkodę, że byłam znaną osobą. Wtedy kompletnie tego nie rozumiałam, bo dzieci nie rozumieją polityki, uprzedzeń. To są wymysły dorosłych. Ale ja byłam w takiej szkole, gdzie większość dzieci miało bogatych rodziców, dostawało czego dusza zapragnie, nie miało żadnych problemów - były tylko zabawki, wyjazdy. Wtedy nie rozumiałam, że rodzice moich koleżanek i kolegów mieli swoje zdecydowane opinie na temat polityki, na temat mojego nazwiska. Dzieci tego słuchały, a potem przynosiły te opinie do szkoły...
Dostawałaś za politykę, za to, kim był twój dziadek?
- Tak. I myślę, że źle się stało, że wtedy nikt mi tego nie wytłumaczył. Myślałam, że coś ze mną jest nie tak, że ja coś źle robię. Szukałam winy w sobie, bo dzieci nie rozumieją uprzedzeń politycznych, dla nich to abstrakcja.
Po raz kolejny trafiłaś do lekarza. Jak przyjęłaś diagnozę?
- Przede wszystkim zaczęłam się interesować psychologią. Co to za nauka, jak to jest, że bada się mózg. Chciałam zostać psychologiem, żeby pomagać innym. Na to, co się ze mną dzieje zaczęłam patrzeć inaczej. To choroba, a nie moje wymysły, żeby udowodnić, że jestem wyjątkowa. Diagnoza była dla mnie ulgą.
Miałaś wsparcie w terapeucie. A w rodzinie?
- Moja mama zawsze bardzo naciskała, żebym chodziła na terapię. Wiadomo, mama to osoba, która zwykle spędza z dzieckiem najwięcej czasu - ktoś musi pracować, a ktoś musi zajmować się domem. A moja mama widziała, jak się zachowuję i już nie dawała sobie ze mną rady. Miałam napady agresji, pewnie związane z dorastaniem. Byłam dość trudnym dzieckiem. A przy tym miałam typowe nastoletnie problemy: "Dajcie mi spokój", "Nikt mnie nie rozumie", "Nie chce mi się z wami gadać". Dlatego mama mnie na siłę wysłała na terapię. Nie lubiłam tego, czułam, że to przymus, coś jak zajęcia dodatkowe. A potem dostrzegłam, jak bardzo mi ta terapia pomogła.
Zobacz też: Monika Miller: Pracoholizm mam po dziadku
Szybko się przełamałaś?
- Nie. Bardzo długo się z tym męczyłam. Dopiero pod sam koniec, kiedy byłam dużo starsza, zaczęłam zauważać zmiany. W rodzinie coraz częściej słyszałam, że jestem super, można ze mną porozmawiać normalnie.
Musiałaś brać leki. Terapia nie wystarczyła?
- Bez tego się nie dało w moim przypadku. Jestem na lekach bez przerwy od 15. roku życia. Czasem słyszę, jak niektórzy mówią, że trzeba leki odstawić, po co się truć tą chemią. Też tak kiedyś myślałam, ale teraz wiem, co się dzieje kiedy ktoś - ot tak - odstawi sobie leki. Sprawdziłam to i wiem, że w moim przypadku leki to mniejsze zło.
Dotknęły cię też zaburzenia odżywiania. Jak to się stało?
- Przeszłam bardzo trudne zerwanie ze swoim pierwszym chłopakiem. Miałam 19 lat, dostałam zespołu lęku napadowego. Nie wiedziałam, co się dzieje, moje ciało zaczęło wariować. Pojechałam na ostry dyżur, położono mnie pod kroplówka, dostałam leki uspokajające i w końcu trafiłam do szpitala psychiatrycznego. Musiałam się skupić na czymś i zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tak się stało. Wpadłam na to, że wina leży w tym, jak wyglądam, co jest dość typowe u młodych kobiet po zerwaniu. "Coś musi być ze mną nie tak, skoro zerwaliśmy". Najpierw wpadłam w poważną anoreksję, a później zaczęły się problemy z bulimią. Po jakimś czasie okazało się, że nasze ciało jest w stanie wytrzymać pewne rzeczy tylko przez jakiś czas. Później zachodzą zmiany, które bardzo trudno cofnąć. W moim przypadku była to przepuklina okołoprzełykowa oraz wrzody żołądka i przełyku. Skończyło się operacją, dopiero trzy lata temu, bo tak długo szukano powodu moich problemów. To mi dało nauczkę na całe życie. To są rzeczy, o których większość osób, które miały zaburzenia odżywiania, z jakiegoś powodu, nie mówi nie mówi.
Zobacz też: Monika Miller porównała Polskę do cebuli
Ty nie boisz się o tym mówić. Masz poczucie misji, wierzysz, że mówienie o problemach psychicznych ma sens?
- Wiele osób pyta, po co to robię, sugerują, że się nad sobą użalam, a tak naprawdę pewnie nie miałam żadnych problemów. Nie obchodzi mnie to. Nie chcę, żeby inni przechodzili przez to, co ja.
Ludzie szukają u ciebie pomocy, piszą do ciebie, proszą o radę. Co wtedy robisz? Nie jesteś przecież lekarzem.
- Zawsze podkreślam, że nie jestem fachowcem, a to co piszę, to nie jest porada lekarska. Nie jestem ani psychologiem, ani psychiatrą, nie chce komuś dawać "recept na wszystko". Ludzie do mnie piszą naprawdę z przeróżnymi problemami i jedyne, co zawsze mogę poradzić, to opowiedzieć o swoim doświadczeniu, polecić psychologa, psychiatrę, fora, książki. Najtrudniej jest, gdy piszą do mnie naprawdę młode osoby, czternastolatki z takimi historiami, że czasami chce mi się płakać, bo to jest niewiarygodne, co się z nimi dzieje. I nikt tego nie widzi, w rodzinach, w szkołach. Rodzice, nauczyciele albo nie widzą czy nie słuchają, albo myślą że samo przejdzie.
Kiedy myślisz o drodze, jaka przeszłaś możesz powiedzieć, że sobie poradziłaś? Problemy masz już za sobą?
- Często o nich zapominam, przypomina mi się na terapii, kiedy rozmawiam z psychiatrą, kiedy słyszę, że odwaliłam kawał roboty. Słyszałam od paru swoich psychiatrów, że mieli pacjentów z podobnymi problemami jak ja i większość z nich jest już na cmentarzu. Uświadamiam sobie, jak bardzo się zmieniłam, ale nie jestem zwolennikiem mówienia, że coś jest za mną, skończyło się i idę do przodu. Dla mnie to proces i walka na całe życie.
W czasie pandemii Polsat zdecydował się podjąć niezwykle ważny społecznie temat coraz częstszych przypadków depresji wśród dzieci i młodzieży. Nastolatki nie potrafią odnaleźć się w otaczającej rzeczywistości.
Z podobnymi kłopotami borykają się bohaterowie najnowszej produkcji stacji - "Mental". Czworo młodych ludzi: Maria (Sandra Drzymalska), Jaskółka (Martyna Byczkowska), Wiktor (Mateusz Górski) i Kogut (Kacper Olszewski). Są u progu dorosłego życia, a już czują się osaczeni przez problemy, z którymi muszą się mierzyć.
Każdy z bohaterów zaczyna mieć problemy ze zdrowiem psychicznym i zostaje skierowany na leczenie do szpitala psychiatrycznego. Tam rodzi się między nimi przyjaźń. Oddziałem, na którym się znajdują kieruje Ordynator Kern - postać równie profesjonalna jak i komiczna (w tej roli Janusz Chabior).
Premiera serialu "Mental" w Polsat Box Go w czwartek, 27 stycznia!
Więcej o akcji przeczytacie na stronie Mental.interia.pl
Materiał zawierał linki partnerów reklamowych.