Max: Seriale
Ocena
serialu
7,6
Dobry
Ocen: 123
Oceń
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10

"Twisted Metal": Zamiast strzelaniny — pogaduchy [recenzja]

Jeszcze niedawno gry wideo uchodziły za sztukę nieadaptowalną na język filmu, a wszelkie próby znaczone były ambitnymi porażkami, tanimi produktami na licencji i potworkami Uwe Bolla. Nieliczne wyjątki, jak pierwszy "Mortal Kombat" (który, powiedzmy sobie szczerze, też nie jest dobrym filmem), tylko potwierdzały tę regułę. I nagle w 2023 roku zdarzył się cud. "The Last of Us" okrzyknięto jednym z najlepszych seriali sezonu, animacja z braćmi Mario obsypała wąsatego hydraulika dolarami, a "Gran Turismo" zagwarantowało bardzo przyjemną rozrywkę. I wtedy na scenę wjeżdża "Twisted Metal", cały na krwawo i z czyimiś jelitami zaplątanymi w zderzak. I zaczyna opowiadać dowcipy o kupie. I fajnie.

Ukazująca się na kolejnych generacjach konsoli Playstation seria nie jest aż tak znana poza growym fandomem. Oto grupa psychopatów, popaprańców, przegrywów, ewentualnie dobrych ludzi z poważnymi problemami, siada za kierownicami podrasowanych pojazdów i urządza sobie deathmatch na wyznaczonych do tego arenach. Innych zasad nie ma, wygrywa ostatni żywy na polu bitwy. Nagrodą jest spełnienie jednego życzenia przez organizującego turniej Calypso. Czyli znów narracja znana z "Mortal Kombat".

Twórcy "Twisted Metal" odchodzą jednak od motywu turnieju. Zamiast tego wybierają schemat "dostać się z punktu A do punktu B i z powrotem". W postapokaliptycznych Stanach Zjednoczonych metropolie odizolowały się murami od żyjących poza nimi. Ktoś jednak musi dostarczać między nimi przesyłki. Tutaj na scenie pojawia się John Doe (Anthony Mackie), sympatyczny, chociaż nieco nieporadny "mleczarz" - bo tak nazywa się tutejszych listonoszy. Facet nie pamięta swojej przeszłości, żyje z dnia na dzień, mimo otaczającej go przemocy i beznadziei pozostaje optymistą, a przy okazji jest dobry w swojej robocie — chociaż często ma więcej szczęścia niż rozumu. Któregoś dnia otrzymuje misję niemożliwą, której wykonanie zapewni mu życie za murami miasta. Nic tylko usiąść za kierownicą, wcisnąć gaz do dechy i liczyć, że jakoś uda się przeżyć. A niebezpieczeństw po drodze bez liku — sekty kanibali, sekty religijne, paramilitarne grupy, a także piekielny klaun, który chciałby mieć sektę, ale za szybko morduje każdego, kto nawinie mu się pod rękę. 

Reklama

Co zaraz rzuca się w oczy, to ograniczenia budżetowe "Twisted Metal". Postapokalipsa nie wygląda nawet w połowie tak przekonująco, jak w "The Last of Us", a efekty komputerowe często kłują w oczy. Nielicznym starciom na szosie często brakuje spektakularności i kreatywności. Ot, coś wybuchnie, ktoś strzeli, czasem jucha tryśnie w stronę ekranu. Rutyna. Twórcy chyba zdawali sobie sprawę, że nie mają możliwości zrealizowania emocjonującego widowiska. Rhett Reese i Paul Wernick, którzy odpowiadali w przeszłości za scenariusze do dwóch części "Zombielandu", poszli więc w to, co wychodzi im najlepiej — historię poharatanych przez los odludków, którzy w świecie pełnym chaosu znajdują w sobie wsparcie.

Dla Doe kimś takim będzie Quiet (Stephanie Beatriz), która pewnego dnia spróbuje ukraść mu wóz. Nader optymistyczny kierowca i pokiereszowana przez los kobieta wkrótce przejdą z trudnej współpracy do przyjaźni na dobre i na złe. Ich relacja wypada bardzo dobrze — szczerze, czasem zabawnie, czasem nieco wzruszająco. Mackie i Beatriz mają wspaniałą chemię, więc wszystkie ich sprzeczki i spokojniejsze momenty łatwo kupić. Aktor, który niedługo wcieli się w nowego Kapitana Amerykę, jest zresztą pozytywnym zaskoczeniem "Twisted Metal". Okazało się, że może on unieść na swoich barkach całą produkcję, a także ma spore pokładu uroku i charyzmy. Dlaczego Hollywood przez lata obsadzało go w roli pomocników z kijem w tyłku? Barwnie wypada także obsada drugoplanowa. Thomas Haden Church jest świetny jako oszalały policjant w rodzaju "prawo to ja". Gwiazdą show jest jednak Sweet Tooth, dubbingowany przez niezawodnego Willa Arnetta klaun-psychopata, którego dostajemy o wiele za mało.

Niestety, "Twisted Metal" powiela wszystkie wady poprzednich scenariuszy Reese'a i Wernicka. Co z tego, że mamy fajne postacie, skoro przez większość czasu nie mają one nic ciekawego do roboty. Pierwszy sezon składa się z dziesięciu niespełna półgodzinnych odcinków i trudno powiedzieć, by były one wypakowane treścią. Zbyt często zdarzają się dłużyzny. Nie pomaga także, że serial jest produkcją skrajnie nieoryginalną — wszystko jest zbudowane na zjechanych kliszach. Czasem one działają (postacie), częściej nużą. Dodajmy do tego słabą realizację i wychodzi serial o samochodowych walkach, który jest po prostu nudny. Humor także wypada nierówno. Wymiany zdań między bohaterami bawią, często wpadamy jednak w rejony gimnazjalnych śmieszków. Oczywiście, da się zrobić angażujący serial "po bandzie". Wystarczy tylko wspomnieć "The Boys" Amazona. Niestety, między tymi dwoma produkcjami jest przepaść.

Dzięki bohaterom nie sposób jednak nie lubić "Twisted Metal". To nie jest produkcja najwyższej klasy, ma ogrom wad, dużo hermetycznych dowcipów, które wyłapią nieliczni fani marki. Nie mogę jednak powiedzieć, żebym żałował seansu. Ba, z chęcią obejrzę drugi sezon. Takie moje "guilty pleasure" tego roku.

5,5/10

Wszystkie odcinki pierwszego sezonu "Twisted Metal" są dostępne na platformie streamingowej HBO Max.

INTERIA
Dowiedz się więcej na temat: Anthony Mackie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy