Wojciech Cacko-Zagórski: O całym jego życiu zadecydowało jedno zdarzenie. Historia aktora porusza
Wojciech Cacko-Zagórski - aktor, który dzięki rolom w kultowych serialach (m.in. "Zmiennicy", "Alternatywy 4", "Kariera Nikodema Dyzmy") należał do grona najpopularniejszych mistrzów drugiego planu - miał zaledwie 16 lat, gdy przeżył groźny wypadek, w wyniku którego jego twarz nabrała charakterystycznych rysów. O tym, co wydarzyło się tego dnia, gdy doznał poważnego urazu, opowiadał niechętnie. "Gdybym wtedy nie stracił twarzy, być może grałbym amantów" - żartował.
Wojciech Cacko-Zagórski uchodził za aktora, którego w środowisku lubili dosłownie wszyscy.
"Był prawym i szlachetnym człowiekiem, wspaniałym kolegą, cieszył się ogólną sympatią" - napisał Witold Sadowy, wspominając go na łamach "Gazety Stołecznej".
"Wojtek był utalentowanym aktorem charakterystycznym" - dodał po śmierci przyjaciela.
Ta "charakterystyczność" Wojciecha, o czym nie wszyscy wiedzą, była... nabyta. On sam twierdził, że za każdym razem, gdy spogląda w lustro, myśli o dniu, kiedy - dosłownie - stracił twarz i zyskał całkiem nowe rysy.
Wojtek był 16-letnim młodzieńcem, kiedy wracał do domu okupacyjną warszawską "Jedynką" - tramwajem jadącym z pętli przy ul. Obozowej w kierunku Wierzbna. Stał na stopniach platformy "Nur für Deutsche" ("Tylko dla Niemców") z nadzieją, że jakoś dojedzie do celu. Kilka tygodni wcześniej stracił ojca w tragicznych okolicznościach podczas wojny.
Młody Wojciech wracając do domu, upadł podczas jazdy tramwajem i doznał obrażeń. Wrócił do domu z widocznymi urazami, które mocno zaniepokoiły jego matkę.
Wrócił do domu z połamanym nosem, wybitymi zębami, posiniaczony. Matka była przerażona, widząc go w takim stanie. Tylko on jej został, bo starszego syna Niemcy wywieźli do Auschwitz. Maria Cacko nigdy więcej go nie zobaczyła. I nigdy już nie zobaczyła ślicznej buzi swego młodszego syna - wyglądającego do tej pory jak aniołek, a teraz zmasakrowanego Wojtka.
Kilka tygodni później, tuż po upadku powstania warszawskiego, Wojciech Cacko zgłosił się na ochotnika do I Armii Wojska Polskiego i wyruszył z Rembertowa na Berlin. Razem z nim w kamasze poszli dwaj jego najlepsi kumple z podwórka - Józef Nalberczak i Tadeusz Musiał, któremu potem podpowiedział zmianę nazwiska na Janczar.
Wojtek też zmienił nazwisko. 11 września 1947 roku wystosował do Zarządu Głównego ZASP-u wniosek o przyznanie mu pseudonimu aktorskiego "Zagórski".
"Prośbę swą motywuję następująco: obawiam się niepotrzebnych, nieraz komicznych sytuacji, jakie mogą wynikać w związku z brzmieniem mojego rodowego nazwiska Cacko. Pseudonim, który wybrałem, jest nazwiskiem panieńskim mojej babki" - napisał w podaniu.
"Cacko z taką twarzą? I jak by to Cacko wyglądało na afiszu?" - powiedział ponoć kolegom z wojska, z którymi po zdobyciu Berlina i zrzuceniu mundurów stawił się na przesłuchaniach dla kandydatów na studentów pierwszej Szkoły Dramatycznej w Warszawie założonej i prowadzonej przez Janusza Strachockiego.
Doświadczenie zdobyte w Teatrze Artylerii I Armii WP bardzo przydało się trójce kumpli, ale jednak o wiele mniej niż rekomendacja ich dowódcy, przyszłego premiera rządu, pułkownika Piotra Jaroszewicza, oraz Józefa Prutkowskiego, pod wodzą którego grali na froncie spektakle poetyckie.
Na egzaminie trzej przyjaciele nie popisali się za bardzo ani obyciem scenicznym, ani wiedzą na temat teatru, ale chyba nie było aż tak tragicznie, skoro Strachocki kazał im od razu następnego dnia przyjść na zajęcia.
"Całym naszym jestestwem była wtedy chęć zostania aktorami" - wspominał Wojciech po latach.
Przygotowania do debiutu na scenie jednego z Miejskich Teatrów Dramatycznych - obleganej przez warszawiaków Comoedii przy Szwedzkiej 2 - trwały zaledwie parę miesięcy. 19 maja 1946 roku Wojtek Zagórski po raz pierwszy zagrał powstańca w "Drodze do świtu" Bohdana Pepłowskiego. Niespełna miesiąc później Klementyna Krymkowa, dyrektorka Teatru Dzieci Warszawy, zaproponowała mu rolę Hilarego Kąta w spektaklu "Pan Tom buduje dom", a przy okazji zapytała, czy nie ma jakichś kolegów, którzy chcieliby występować dla dzieciaków. Polecił jej Nalberczaka i Janczara.
Co prawda szkoła Strachockiego nie miała uprawnień uczelni wyższej, a jej absolwenci musieli przystępować do egzaminu eksternistycznego, żeby móc grać, ale szefowa Teatru Dzieci Warszawy nie zwracała na to uwagi. Zagórski zdecydował się stanąć przed komisją dopiero w lipcu 1948 roku, ale... oblał. Tylko dzięki Krymkowej dostał pozwolenie na występowanie na zawodowych scenach w charakterze adepta, pod warunkiem że nie później niż za rok znów zgłosi się na egzamin i tym razem go zaliczy.
"Ogromne zamiłowanie zawodu, poważny stosunek do pracy, miękkość, bezpośredniość i duża inicjatywa interpretacji ról wysuwają go jako nieprzeciętnego aktora w teatrze dla dzieci" - napisała dyrektorka, gdy Wojciech poprosi ją o wstawiennictwo w ZASP-ie.
Tymczasem Janusz Strachocki dostał posadę dyrektora Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie i ściągnął do siebie swoich najlepszych uczniów z Zagórskim, Nalberczakiem i Janczarem na czele. Odmówił jednak zapisania się do partii i dość szybko stracił stanowisko, a jego protegowani - w geście solidarności z nim - także opuścili stolicę Warmii i wyruszyli w poszukiwaniu pracy do Łodzi.
Niestety, Wojciech Zagórski usłyszał od kierownika tamtejszego Teatru Powszechnego, Karola Adwentowicza, że nie ma dla niego miejsca w jego zespole, bo przecież oblał egzamin. Wrócił więc do rodzinnego miasta i podjął pracę w Polskim Radiu, a pod koniec 1949 roku wreszcie zdobył prawo nazywania siebie zawodowym aktorem, tym razem wręcz powalając komisję egzaminacyjną na kolana.
W Teatrze Ziemi Opolskiej, do którego trafił natychmiast po uzyskaniu uprawnień do grania na wszystkich scenach w kraju, Zagórski spędził kolejny rok, tęskniąc za matką wciąż mieszkającą w dopiero podnoszącej się z gruzów Warszawie. Koniec końców wraz z nadejściem jesieni 1950 roku na dobre osiadł w stolicy. Był już wtedy stałym bywalcem nielegalnych kasyn całkowicie, jak powie o nim jeden z kolegów, oddanym pasji hazardu.
O tym, że Zagórski gra we wszystko, w co można grać, i przegrywa wszystko, co można przegrywać, wiedziała większość jego znajomych.
"Największy hazardzista wśród aktorów... Zdarzały mu się momenty, w których potrzebował jakichkolwiek pieniędzy. Dlatego pozostawił po sobie taką masę epizodów, wielokrotnie naprawdę maleńkich, już na granicy statystowania, bo brał każdą pracę, żeby mieć za co grać" - stwierdził Janusz Zaorski, opowiadając o Wojciechu autorowi książki "Jak u Barei czyli kto to powiedział".
To właśnie te epizody sprawią, że jego nazwisko na trwałe zapisało się na kartach historii polskiego kina. Klient w delikatesach wypowiadający znane wszystkim miłośnikom filmów Stanisława Barei zdanie "Pan tu nie stał" w "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz", służący Kunickich w "Karierze Nikodema Dyzmy", lokaj Czyńskich w "Znachorze", Szymon Kuśtyk w "Konopielce" czy pan Mietek w "Zmiennikach" to zaledwie kilka z aktorskich perełek, jakie po nim zostały.
"Nie stać mnie na odmawianie" - wyznał w wywiadzie.
"Na nic nie było go stać. Zawsze coś komuś był winien" - powiedziała Zofia Czerwińska, z którą się kolegował.
Zagórski w trudnym momencie swojego życia zwrócił się o wsparcie do ZASP-u, aby móc godnie pożegnać swoją matkę.
Ostatnie lata życia Wojciech Cacko-Zagórski (wrócił do rodowego nazwiska, dodając je do pseudonimu) spędził na aktorskim wygnaniu.
W 2009 roku Krzysztof Zanussi zaoferował mu rolę Achillesa w sztuce "Romulus Wielki" Dürrenmatta, który wyreżyserował w warszawskiej Polonii, ale krytycy nie zostawili na nim suchej nitki, więc zrezygnował z występów, jak się miało okazać, na zawsze.
"Jestem bardzo średnim aktorem. Miałem i tak wszystko: owacje, ludzi na widowni i punktówki na mnie. Nie ma we mnie żalu. Nie mam w sobie zawiści. Tak poszło. I już" - - wyznał w ostatnim wywiadzie.
Dopiero z nekrologu, jaki rodzina aktora zamieściła w stołecznej prasie, gdy 29 kwietnia 2016 roku odszedł w wieku 87 lat, wielbiciele Wojciecha Cacko-Zagórskiego dowiedzieli się, że miał córkę i wnuki, których konsekwentnie chronił przed mediami.
13 maja 2016 roku aktor spoczął na cmentarzu Powązkowskim w grobie, w którym prawie sześć dekad wcześniej, dzięki zapomodze z ZASP-u, złożył trumnę z ciałem ukochanej matki.