Jej drugi mąż był miłością na całe życie. Różnica wieku im nie przeszkadzała
Gabriela Wilczyńska - elegancka i zadbana kobieta z klasą - od lat jest twarzą "Klanu". Laura Łącz śmieje się, że - podobnie jak jej bohaterka - nigdy nie narzekała na brak powodzenia. Żartuje, że skoro jej pierwszy mąż, Dominik Kuta, miał tyle lat, co ona, a drugi, Krzysztof Chamiec - był grubo starszy, to teraz należy jej się młodszy mężczyzna. Lecz mówiąc już zupełnie serio, twierdzi, że śmierć wcale nie musi oznaczać końca miłości. Pozostaje więc wierna Krzysztofowi, choć od jego odejścia minęło już prawie ćwierć wieku.
Jest pani w "Klanie" od początku trwania serialu?
- Niemalże. Najpierw była w nim moja serialowa córka, Agata, grana przez Marysię Niklińską. Swego czasu jej wątek w parze z Danielem (Jakub Tolak) był mocno eksploatowany. Agata, taka śliczna, urocza, budziła ogromną sympatię u widzów. Wszyscy byli ciekawi jej matki, kim jest, jak wygląda i kto ją zagra - tak się złożyło, że wybór padł na mnie. Ekipa "Klanu" przyjęła mnie bardzo ciepło, zresztą do dziś bardzo lubię pracować na planie najstarszej polskiej telenoweli. Moja serdeczna relacja z Marysią też trwa nadal, pomimo tego, że ona już dawno nie należy do obsady serialu.
Pani zaś wciąż w nim jest, a pani bohaterka... romansuje na całego!
- Nigdy nie narzekałam na brak powodzenia (śmiech) Moja bohaterka szczęśliwie też, ale do niedawna skupiała się głównie na pracy. Na zapleczu swej restauracji prowadzonej z Moniką (Izabela Trojanowska) przekładała faktury, segregatory i ani w głowie były jej romanse. Wcześniej miała co prawda krótki flirt z Rafalskim (Jacek Borkowski), którego odbiła jej Barbara (Aldona Orman), ale potem udało jej się stworzyć stabilny dom z drugim mężem (bo pierwszym był ojciec Agaty), Romanem (Marek Lewandowski) i wydawało się, że sprawy sercowe ma pod kontrolą.
- Tymczasem zdrada Romana, której dopuścił się z młodziutką sekretarką, wstrząsnęła nią. Chcąc się pocieszyć, powróciła do zaniechanych lekcji tenisa. Tak poznała Konrada (Piotr Wątroba), trenera, który się w niej zakochał. A dalej poszło jak burza...
Fajna historia, tyle tylko, że Konrad jest znacznie młodszy od Gabrieli...
- Mnie to zupełnie nie przeszkadza i nie dziwi. W opinii społecznej utarło się, że dojrzały mężczyzna może mieć romans z młodą dziewczyną, nikogo to nie szokuje, ale jeśli jest odwrotnie, to wszyscy są oburzeni. Cieszę się, że scenarzyści "Klanu" wymyślili dla mojej bohaterki taki wątek, który burzy to stereotypowe myślenie i czuję się w nim znakomicie. Tym bardziej że to Konrad zabiega o względy Gabrieli, nie odwrotnie, a że wprowadzono do tego jeszcze postać równie przystojnego jak on kolegi, Aleksa (Michał Dudziński), który też kręci się wokół mojej bohaterki, to wszystko wygląda coraz ciekawiej.
Jak wam się gra w tym trójkącie na planie?
- Znakomicie. I jeden kolega, i drugi są dobrymi aktorami, polubiliśmy się bardzo prywatnie, nie tylko jako postaci w serialu. Niektóre sceny, zwłaszcza z serialowym Konradem, są dość odważne, ale podchodzimy do tego profesjonalnie, nie bacząc na to, czy to się komuś podoba, czy nie.
- Swoją drogą śmieję się, że skoro mój pierwszy mąż, już prywatnie, był moim równolatkiem, drugi był grubo starszy, to teraz należy mi się młodszy, nieprawdaż? Oczywiście to tylko żart.
Pani drugim mężem był znany aktor, Krzysztof Chamiec, ale o pierwszym niewiele wiemy...
- Nazywał się Dominik Kuta (brat aktorki Magdaleny Kuty), był bardzo zdolnym muzykiem, multiinstrumentalistą, kompozytorem i moją pierwszą wielką miłością. Poznaliśmy się, kiedy miałam zaledwie 15 lat, a pobraliśmy się, gdy miałam 18 i byłam na pierwszym roku szkoły teatralnej. Rodzice, bliscy, znajomi próbowali mnie odwieść od tego zamiaru, interweniował nawet rektor ówczesnej PWST, Tadeusz Łomnicki, ale nic nie było w stanie zmienić mojej decyzji, byłam szczęśliwa i zakochana! Niestety, małżeństwo to nie przetrwało, bo na pewno byliśmy za młodzi. A mój drugi mąż, Krzysztof, był miłością na całe życie. Póki trwało. Bardzo się kochaliśmy, szanowaliśmy. Różnica wieku nam nie przeszkadzała, właściwie jej nie zauważaliśmy, nigdy się o tym nie mówiło.
Co państwa łączyło?
- Miłość, wspólna praca, codzienne życie, a potem syn. Byliśmy sobą nieustannie oczarowani. Krzysztof powiedział kiedyś mojej mamie: "Gdybym Laurę spotkał wcześniej, to miałbym jedną żonę" - bo oboje mieliśmy już jakąś przeszłość. Imponował mi wyglądem, był przystojnym mężczyzną, spojrzeniem, głosem, sposobem bycia. Jego też z pewnością pociągała moja osobowość i siła charakteru, bo widział, jak sama radzę sobie w trudnych sytuacjach. Z jednej strony silna, konkretna, z drugiej - nieśmiała jak nastolatka, choć lata mijały. Mam to po mamie, która nawet jako 90-latka wciąż psychicznie była bardzo młodą osobą, a ja jej małą córeczką, i to się nie zmieniało. Gdy Krzysztof odszedł 23 lata temu, byłam jeszcze na tyle młoda, że mogłam sobie ułożyć życie na nowo, ale nie chciałam. To był mój wybór. Dobrze się czuję z moją niezależnością pod każdym względem. I pozostaję wierna Krzysztofowi, bo śmierć wcale nie musi oznaczać końca miłości.
Jej owocem jest państwa syn Andrzej, dziś już 34-letni mężczyzna...
- Nasz syn przyszedł na świat w 60-te urodziny mojego męża, dokładnie w ten sam dzień i o tej samej godzinie. Gdy miał zaledwie 10 lat, został bez ojca, a jako że odziedziczył po nim siłę charakteru, hardość i niezależność, nie było mi łatwo go samej wychować. Ale jakoś oboje daliśmy radę, wyrósł na ludzi (uśmiech)...
Nie poszedł jednak w państwa ślady i nie został aktorem?
- I chyba dobrze się stało. W obecnych czasach, w dobie internetowego hejtu, osoba publiczna narażona jest na różne przykrości. Sama tego doświadczam, czytam o sobie takie bzdury, że jeży się włos! Dla młodego, wrażliwego chłopaka byłoby to na pewno przykre. Andrzej skończył liceum francuskie, potem zdecydował się na prawo - wybrał, jak chciał. Od dzieciństwa wszyscy widzieli w nim aktora i często padało pytanie: "Czy zostaniesz aktorem jak dziadziuś, babcia, mamusia i tatuś?"...
Doprawdy cały aktorski klan!
- Moi koledzy żartowali, że grałam w teatrze, zanim się urodziłam, jako że mama występowała na scenie, spodziewając się dziecka, czyli mnie, bo byłam jedynaczką. Rodzice od początku kariery do emerytury pracowali na etacie w warszawskim Teatrze Polskim, zaangażowani tam po studiach przez samego Leona Schillera. Mama (występowała pod nazwiskiem Halina Dunajska) była skoncentrowana niemal zupełnie na teatrze, zagrała wiele ważnych ról, natomiast tata (Marian Łącz) chętnie grywał w filmach, serialach, występował w radiu, dubbingu, na estradzie. Przez dłuższy czas łączył aktorstwo z aktywnym uprawianiem sportu, a jego największą pasją była piłka nożna. Grał w czołowych klubach w kraju, z Polonią sięgnął po tytuł mistrzowski, był najbardziej bramkostrzelnym zawodnikiem, publiczność znosiła go z boiska na rękach. Wszyscy wiedzieli, że po meczu pędzi do szatni, a prosto z niej na spektakl do teatru i z góry już bili mu za to brawa. Aż wreszcie raz się spóźnił, przedstawienie już się zaczęło i dyrektor postawił mu ultimatum - albo sport, albo teatr. Musiał wybierać.
Pani nie miała takich dylematów?
- Od dzieciństwa w domu mówiło się o sztuce, wychowałam się za kulisami teatru, uczestniczyłam w różnych imprezach, np. mikołajkowych, świątecznych, wakacyjnych, organizowanych dla dzieci pracowników Teatru Polskiego. Przez nasz dom przewijało się wielu znanych artystów, głównie za sprawą taty, który był osobą nader towarzyską i uwielbiał otaczać się ludźmi. Mama - jego przeciwieństwo - zazwyczaj po spektaklu wsiadała w autobus i jechała do domu, do dziecka, a tata lubił przeciągać wieczory, najchętniej w słynnym SPATiF-ie. Mieszkaliśmy na Starym Mieście, odwiedzali nas Tadeusz Łomnicki, Andrzej Łapicki, Adam Hanuszkiewicz, Mariusz Dmochowski, Władysław Hańcza i długo by wymieniać. Z córką Danuty Szaflarskiej chodziłam do szkoły - mieszkały blisko nas. Nie mam potrzeby demonstrowania przynależności do tego świata, bo to moje środowisko naturalne i aktorstwo było mi, w sposób niejako oczywisty, pisane. I tą drogą poszłam, najpierw na studia w PWST, a potem, wzorem rodziców, do Teatru Polskiego, w którym grałam przez wiele lat i który zawsze będzie miał szczególne miejsce w moim sercu.
A jednak, w dużej mierze, zajęła się pani działalnością pozaaktorską...
- Ktoś musiał zarobić na ten dom, w którym, jak mawiała moja pianistka, żona dyrektora Kazimierza Dejmka: "jedne ręce pracują". Miałam na utrzymaniu wiele osób - siebie, dziecko, wielkiego psa i dwie staruszki, mamę i ciocię. Założyłam Agencję Artystyczną "Laura" - było to prekursorskie w tamtych czasach i pozostaje do dziś ogromnym przedsięwzięciem, które przez lata stanowiło moje główne zajęcie i źródło dochodu. Ponadto zaczęłam pisać scenariusze (poza aktorstwem skończyłam polonistykę na UW), monodramy, widowiska poetycko-muzyczne, recitale piosenki literackiej, z którymi od lat jeżdżę po całej Polsce. Z wielką przyjemnością gram w domach kultury, teatrach, klubach, bibliotekach, na większych i mniejszych scenach. Ostatnio na ogromnych, bo na stałe współpracuję z wielką orkiestrą "Impressione". Mam na koncie spory dorobek literacki, piszę słuchowiska radiowe, bajki do dzieci, książki dla młodzieży, a nawet podręczniki szkolne. Prowadzę trzy teatry amatorskie, dla ludzi w różnym wieku, działam prężnie na rzecz rozwoju kultury w społeczności seniorów. Niedawno uhonorowano mnie oficjalnym tytułem Ikony Aktywności Osób 50+ przyznawanej przez sieć Uniwersytetów Trzeciego Wieku, bo odnoszę wrażenie, że moja aktywność zawodowa z wiekiem nie zmniejsza się, lecz zwiększa. I tak już od lat, jak się rozpędziłam, to trudno mnie na tym wielozadaniowym szlaku zatrzymać.
Trzeba do tego mieć zdrowie!
- Na pewno. Gdybym była osobą chorowitą albo psychicznie nieprzygotowaną na tyle aktywności, to pewnie dawno bym temu nie podołała. Mam w sobie taki rodzaj energii, że mentalnie czuję się ciągle młoda. Rzecz jasna żal mi, że mija czas, ale nie mam zielonego pojęcia, ile mam lat, w ogóle się nad tym nie zastanawiam - i może stąd ta moc, której mi z biegiem lat wcale nie ubywa. Niestety, z pewnością odbywa się to kosztem życia towarzyskiego, nie mówiąc już o czysto osobistym. Wiem jednak, że tak u aktorów bywa - niedawno Andrzej Grabowski stwierdził, że właśnie jak nie pracuje zawodowo, to się męczy. I ja odczuwam podobnie (uśmiech).
Patrząc na panią sprzed lat i dziś można odnieść wrażenie, że czas się zatrzymał...
- Jeżeli aktorka mówi, że jej dobra forma to kwestia genów, to od razu pada podejrzenie, że kłamie, że pewnie coś sobie poprawiła z pomocą chirurga. Wydaje mi się, że w pewnym wieku, gdyby istotnie tak było, każdy by to zauważył, bo zmiana byłaby nagła i widoczna. Natomiast ja od lat zachowuję swój klasyczny styl i sposób życia, niekoniecznie powszechnie uznany. Niestety, uwielbiam słodycze i choć syn walczy ze mną, mówiąc, że szkodzą, objadam się nimi za jego plecami. Zupełnie nie mam skłonności do tycia, taką fizyczność odziedziczyłam po rodzicach, każdy może to sprawdzić na fotografiach. Nie chodzę do żadnej siłowni, natomiast wciąż jestem w biegu i w różnych dynamicznych czynnościach, co mi zastępuje salę ćwiczeń. Niemalże nie noszę odzieży sportowej. Ubieram się zwykle w bardzo określonym, ponadczasowym stylu - koniecznie wysokie szpilki, nowoczesna klasyka w sposobie ubierania się, dbam o makijaż i włosy. I chociaż bardzo interesuję się trendami w modzie, taki jest mój wizerunek i moja niezmienna prawda o kobiecości, stąd pewnie mój wygląd wydaje się pozostawać niezmienny.
Rozmawiała: Jolanta Majewska-Machaj