Za jego życia się o tym nie mówiło. Prawda o aktorze w końcu wyszła na jaw
Zmarły w 2010 roku Jerzy Turek - niezapomniany listonosz Józef Garliński ze "Złotopolskich" i Jarząbek z kultowego "Misia" - był jednym z najbardziej lubianych polskich aktorów, choć zazwyczaj nie stał na pierwszym planie, ale "chował się" za koleżankami i kolegami po fachu. Nigdy nie zależało mu na popularności, nie miał problemu z tym, że czasem jego nazwisko pomijane było w napisach końcowych produkcji, w których zagrał, jak choćby w przypadku "Czarnych chmur". Z planu serialu Andrzeja Konica aktor miał zresztą wyłącznie niemiłe wspomnienia, bo reżyser uparł się, by... wsadzić go na konia, a on potwornie bał się tych zwierząt.
Jerzy Turek mówił o sobie, że jest "zbudowany z kompleksów" i dlatego nie potrafi bić się o siebie.
"Nigdy nie należałem do ludzi walczących o cokolwiek, bardzo często ustępowałem innym, czy - jak kto woli - poddawałem się" - cytował jego słowa autor książki "Jerzy Turek (Polska)".
Dopiero po śmierci aktora wyszło na jaw, że czasem jednak potrafił postawić na swoim. Był wręcz nieugięty w trzech kwestiach: jazdy konnej, pływania i śpiewania. Odrzucał po prostu role, które wymagały tych umiejętności.
Odtwórca roli listonosza Józefa w "Złotopolskich" (wcielał się w niego przez ostatnie dwanaście lat życia) miał na swoim koncie ponad 150 ról w filmach i serialach. Często powtarzał w wywiadach, że nie stać go na odrzucanie propozycji, więc - to jego słowa - bierze, co mu dają. Były jednak oferty, których nie przyjąłby za żadne pieniądze.
"Gdy otrzymuję propozycję roli, w której mam śpiewać, pływać lub jeździć konno, odmawiam" - wyznał w wywiadzie dla "Tele Tygodnia", dodając, że tylko jednemu reżyserowi udało się posadzić go na grzbiecie rumaka.
"'Czarne chmury' to był jedyny film, w którym musiałem dosiadać konia. Kiedy Andrzej Konic zaproponował mi niewielką rolę żołnierza straży marszałkowskiej, uczciwie powiedziałem, że nie umiem jeździć na koniu i boję się tego zwierzęcia. Wysłuchał mnie, zgodził się, a potem, kiedy byliśmy już na planie, wsadził na konia" - wspominał Jerzy Turek.
"Kląłem, ale musiałem zacisnąć zęby i galopować przez las" - powiedział "Tele Tygodniowi".
Nie dość, że na planie kultowej produkcji aktor wykonał wszystkie polecenia reżysera, to w dodatku pominięto go w napisach i gdyby nie opowiadał w wywiadach o swojej "przygodzie", nikt nie pamiętałby, że brał udział w serialu Konica.
Jerzy Turek nie ma swoim dorobku ani jednej roli, dla której musiałby przełamać swój strach przed pływaniem. Ma natomiast jedną, która wymagała od niego, by zaśpiewał. W dodatku ta właśnie rola zagwarantowała mu trwałe miejsce w historii polskiej kinematografii, a utwór, który śpiewał jego bohater, jest wręcz kultowy i od lat żyje własnym życiem. Któż bowiem nie zna słynnej frazy: "Łubu-dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu" z "Misia" Stanisława Barei w wykonaniu granego przez Turka trenera Jarząbka?
Niewiele osób wie, że niechęć do śpiewania to konsekwencja poważnej choroby, która dopadła Jerzego Turka na początku lat 70. Pewnego dnia struny głosowe po prostu odmówiły mu posłuszeństwa i na pewien czas stracił głos. Po dwóch operacjach przez wiele miesięcy na nowo uczył się mówić.
"Lekarze kazali Jurkowi całkowicie zrezygnować ze śpiewania, choć wcześniej podśpiewywał sobie pod nosem od rana do wieczora" - opowiadała w wywiadzie telewizyjnym żona aktora.
Jerzy Turek nie krył, że reżyserzy zatrudniający go, muszą się liczyć z jego kompleksami i "kaprysami". Był bardzo wymagający wobec innych i wobec siebie, nie uznawał robienia czegokolwiek na pół gwizdka, a nierzetelności i niepunktualności wręcz nie cierpiał.
"Nienawidzę olewania. Nie toleruję niesolidności. Pokorny i układny nie jestem w tych sprawach. Nie siedzę cicho, kiedy mam do czynienia z ludźmi nieprzygotowanymi do pracy" - wyznał w wywiadzie dla magazynu "Retro".
Aktor zmarł 14 lutego 2010 roku. Miał 76 lat, gdy przegrał walkę z białaczką.