"Wataha": Niejednoznaczny Grzegorz Damięcki
W drugiej odsłonie "Watahy" wcieli się w oficera ABW. I jak w kilku poprzednich rolach, będzie bohaterem, który dla widzów długo pozostanie zagadką.
W "Belfrze" kreował Pan czarny charakter. Czy rola, którą gra Pan w serialu "Wataha", też jest negatywna?
- Jednym z powodów, dla których zdecydowałem się na zagranie postaci Andrzeja Halmana, był fakt, że to jest kolejny bohater, którego można określić jako "diabełek z pudełka". Czyli to, co lubię w pracy nad rolą - niejednoznaczna postać, w której mimo jej niemoralnego postępowania, mogę szukać przeciwwagi dającej rodzaj rozgrzeszenia. Jakieś życie wewnętrzne czy miłość do rodziny. Ukochany pies, organizowanie cudownego Bożego Narodzenia...
A z tej okrutnej działalności moich bohaterów staram się robić coś na kształt "chodzenia do pracy". Halman jest taką postacią, którą za żadne skarby nie chciałbym być w życiu prywatnym, mimo że poznajemy go jako porządnego oficera ABW, służbistę, człowieka prawego, próbującego zwalczyć zło. Ale to jest tylko ta zewnętrzna "warstwa" tego bohatera. Pod spodem kryje się "farsz" pełen różnych niespodzianek.
Misja Halmana w Bieszczadach powinna dość szybko się zakończyć. Ale mimo że Andrzej nie ma tam już nic do roboty, to nie tylko zostaje, ale zawsze pojawia się w miejscach newralgicznych...
- W postaci Halmana urzekło mnie właśnie to, że rozwija się ona niespiesznie, ale stale. Każde pojawienie się na ekranie Andrzeja dostarcza kolejnych ważnych informacji na jego temat. Widziałem kiedyś doskonałą skandynawską reklamę społeczną. Trwała ona dość długo i przedstawiała starszą kobietę rozwieszającą pranie na sznurku. Z sekundy na sekundę kamera rozszerzała obraz, a pani wieszała kolejne części garderoby... Z moim bohaterem też tak jest - jego obraz z odcinka na odcinek coraz bardziej się rozszerza i dowiadujemy się o nim coraz więcej. I podobnie jak w tej reklamie, pointa będzie zaskakująca.
Zdaje się, że Andrzeja Halmana coś połączy z prokurator Dobosz (Aleksandra Popławska)...
- No cóż, będzie z nimi tak, jak z pewnym małżeństwem, które wielokrotnie się rozstawało, a potem godziło. Gdy już w końcu mężczyzna zdecydował, iż chce definitywnie odejść, kobieta oznajmiła mu, że będzie ich troje i mimo zmęczenia tą emocjonalną przepychanką, facet został. Podobnie jest z Halmanem. Poza tym Bieszczady przyciągają pewien rodzaj ludzi - wariatów, freaków, którzy przed czymś uciekają, z jakiegoś powodu się ukrywają. A te góry potrafią działać jak afrodyzjak. Ludzie, którzy dłużej w nich przebywają, potrafią zakochiwać się w sobie niemal w ułamku sekundy. Sądzę, że właśnie taka sytuacja jest udziałem mojego bohatera i Igi Dobosz. Napięcie, stres, chęć polegania na drugiej osobie, samotność i bycie w kontrze do świata, wszystko to sprawia, że poszukuje się bratniej duszy. Zaczyna być gorzej, gdy okazuje się, że druga osoba kieruje się własnym interesem, buduje jedynie pewną mistyfikację. Ale zanim do tego dojdzie, wszystko wygląda na prawdziwe uczucie.
Jak się Panu pracowało w zimowych Bieszczadach?
- Potwornie ciężko. Ale nie miało to żadnego związku z realizacją serialu. Doskonale znaliśmy zamysł reżysera, wiedzieliśmy, co mamy grać. Chodzi raczej o to, że te góry działają na człowieka, o czym wcześniej wiedziałem, mając doświadczenie z Bieszczadami, cholernie depresyjnie, destrukcyjnie. Dochodziła do tego jeszcze zmienność pogody, co wiązało się z problemami technicznymi - np. jednego dnia był śnieg, a już następnego trzeba było go ściągać z wyżej położonych rejonów, żeby się "w obrazku" wszystko zgadzało. Raz mróz, raz słońce. Ale to jednak dobrze wpływało na pracę całej ekipy. Mieliśmy w sobie takie pozytywne napięcie. Wszyscy dawaliśmy z siebie trzysta procent, żeby jak najlepiej wykonać swoją pracę.