"The Crown": Największe rozczarowanie roku? Korona straciła swój blask
Kilka dni temu na serwery Netflixa trafiły wyczekiwane finałowe odcinki "The Crown". Po ich obejrzeniu trudno uwierzyć, że jeszcze niedawno była to jedna z najlepiej dopracowanych produkcji serialowych ostatnich lat. Pożegnanie z serialową królową pozostawia po sobie gorzkie rozczarowanie.
"The Crown" bez wątpienia był jednym z największych serialowych hitów ostatniej dekady. Między innymi to właśnie za sprawą produkcji Petera Morgana, Netflix stał się potęgą w świecie streamingu. Pierwsze seriale zachwycały pod niemal każdym względem. Brytyjska rodzina królewska jeszcze do niedawna była przykładem instytucji, która od stuleci pozostaje niezmienna. Świat szedł do przodu, a "royalsi" trwali w tradycjach ich pradziadów. Otaczała ich aura tajemnicy i niemal boskości. Twórcy hitu Netflixa otworzyli widzom drzwi do tego niedostępnego wcześniej świata.
Nie bali się przy tym odnieść krytycznie do niektórych sytuacji, rozliczali członków "firmy" z ich działań, a jednocześnie pokazali, że pod tytułową koroną oraz książęcymi tytułami kryją się ludzie z krwi i kości. Ze swoimi marzeniami, ambicjami, wadami i zaletami. Mówiono, że nawet sama Elżbieta II chętnie oglądała początkowe odcinki, w których mogliśmy poznać młodość królowej. Oglądając jej początkowe zmagania z ciężarem korony, próbę pogodzenia roli królowej z byciem matką, żoną, siostrą. Trudno było nie kibicować młodziutkiej Lilbet.
Jednak im dalej twórcy przesuwali się w historii rodziny Windsorów, tym podnosiło się coraz więcej głosów protestów, a sama produkcja traciła na sile. Najgłośniej było przed premierą piątego sezonu, w którym znaczna część fabuły skupiała się na nieudanym małżeństwie oraz rozwodzie Karola (Dominic West) i Diany (Elizabeth Debicki). Oburzali się fani rodziny królewskiej, osoby z ich bliskiego otoczenia, biografowie, a nawet popularni artyści. Spodziewałam się, że przed premierą pierwszej części szóstego sezonu będzie podobnie. Pomyliłam się.
Finałowy sezon podzielony został na dwie części. Trzy pierwsze odcinki opowiedziały o poprzedzających tragiczny wypadek z 31 sierpnia 1997 roku. W czwartym przenieśliśmy się do wnętrz Balmoral, by śledzić reakcje najbliższego otoczenia królowej na śmierć Diany. Głosów niezadowolenia nie brakowało po premierze. Krytycy byli niemal jednogłośni - "The Crown" z dramatu pozwalającego nam odczuć ciężar władzy i tytułowej korony, stał się obyczajówką podążającą za plotkami. Podzieleni byli również widzowie. "The Crown" zdecydowanie stracił swój pazur.
W drugiej części finału rodzina królewska wkracza w XXI wiek i przygotowuje się do diamentowego jubileuszu królowej Elżbiety. W między czasie musi zmagać się z żałobą po Dianie, śledztwie w sprawie jej śmierci, odejściem królowej matki, księżniczki Małgorzaty (Lesley Manville) oraz początkiem wielkiej miłości Williama (Ed McVey) i Kate (Meg Bellamy).
Kolejny raz królowa schodzi na drugi plan, a twórcy skupiają się na młodym pokoleniu. Niestety, nie jest to wciągający wątek. Gdy fabuła przenosi nas do rodzącego się uczucia między młodych royalsów, serial staje się średnim rom-comem. I tak, jak w poprzedniej części twórcy pokazali historię, w której kolejny raz rodzice wpływają na związek młodej pary. Wcześniej był to Mohamed Al-Fayed, teraz matka Kate - Carole Elizabeth Middleton. Z kolei Harry wyrasta na doskonale znanego z tabloidów, niepoprawnego buntownika.
Po finałowym sezonie utrzymałam się w przekonaniu, że "The Crown" powinno zakończyć się po początkowo planowanym piątym sezonie. Wkroczenie w XXI wiek zdecydowanie nie wyszło produkcji na dobre. Wydarzenia opisane w finale doskonale zna niemal każdy widz. Większość śledziła je na bieżąco, a o kulisach rozpisywały się plotkarskie media. O części z nich napisał z kolei sam zainteresowany (ten drugi). Prace nad finałowym sezonem rozpoczęły się już po śmierci królowej. Wydaje się, że odbiło się to na wizji Petera Morgana. Finał nie tylko był pożegnaniem z królową, ale również laurką dla rodziny królewskiej. W ostatnich sześciu odcinkach wszystkie grzechy i przewinienia zostały wybaczone, wszyscy się ze wszystkimi pożegnali.
Są jednak dwa odcinki, w które odbiegają poziomem od reszty i znowu można się poczuć, jak podczas oglądania pierwszych czterech sezonów. Gdy na scenę wraca "stara" gwardia rodziny królewskiej "The Crown" wraca na właściwe tory. W odcinku "Ritz" Morgan i jego ekipa stworzyli poruszający obraz o siostrzeństwie, ale również odejściu i pożegnaniu. "Sleep, dearie sleep" jest z kolei rozliczeniem z życiem i dziedzictwem królowej Elżbiety. Serial kończy się ślubem Karola i Kamili. W tym samym czasie królowa konfrontuje się ze swoimi poprzednimi "wersjami". Tym samym na ekranie w jednym momencie pojawiają się wszystkie wcielające się w królową aktorki (Claire Foy, Olivia Colman i Imelda Staunton).