Świat według Kiepskich
Ocena
serialu
9
Super
Ocen: 8522
Oceń
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10

Lenistwo mnie męczy

- Aktorstwo jest najwspanialszym zawodem na świecie, żaden inny nie daje takich możliwości, aby co chwila być kimś zupełnie innym - mówi Roman Kłosowski. Popularny aktor nie myśli o przejściu na emeryturę. Cieszy się, że wciąż może grać.

Niedawno skończył pan 82 lata, lecz wcale nie zamierza zwalniać tempa: zagrał Pan w komedii Konrada Szołajskiego "Kop głębiej", a niebawem zobaczymy nieśmiertelnego Maliniaka z "Czterdziestolatka" w jednym z odcinków "Świata według Kiepskich". Trudno panu zostać emerytem, oddać się lenistwu, poświęcić czas zaniedbanym grządkom?

- Wie pan, kiedy najbardziej się denerwuję? Wtedy, gdy w moim grubym kalendarzu wieje pustką. Odpoczynek i nicnierobienie potwornie mnie męczy i frustruje. Starość to nie jest przecież najweselszy okres i staram się ją przełamywać na wiele sposobów - praca i obowiązki z nią związane bardzo mi w tym pomagają. I oby zostało tak jak najdłużej!

Reklama

Praca pozwala panu zapomnieć, że mamy rok 2011?

- Mówię o sobie, że jestem umiarkowanym optymistą. Starość ma to do siebie, że świat widziany jest zazwyczaj w czarnych, mało optymistycznych barwach. A ja zawsze staram się dostrzegać jasne, kolorowe strony życia. Nie marudzę, jestem pogodnym, żywo reagującym cholerykiem. I w przeciwieństwie do niektórych moich rówieśników, nie utożsamiam się z SKS-em.

Co to za skrót?

- Starość, k..., starość.

I nie wzdycha pan: "ta dzisiejsza aktorska młodzież!"?

- Wręcz przeciwnie. Uważam, że młodzi ludzie są fajni, mają spory potencjał, wiedzą, czego chcą od życia. Nie sądzę, żeby byli mniej zdolni, uparci i kreatywni niż moje przetrzebione już mocno pokolenie. Albo bardziej leniwi czy konformistyczni. Kłopot jednak w tym, że nawet jeśli chcą wziąć sprawy w swoje ręce, to mają o wiele trudniejszy start niż za moich czasów. Kiedy w 1953 roku kończyłem studia aktorskie, nie było problemów z pracą, dostaniem angażu.

Nawet dla człowieka o tak "nietypowej i krótkiej posturze", jak wyraził się pański wykładowca w PWST Aleksander Zelwerowicz?

- Dodał jeszcze, że jestem postacią historyczną, gdyż pierwszy raz w historii szkoły teatralnej egzaminy zdał ktoś z takim właśnie wyglądem (śmiech). A kiedy w Szczecinie, dokąd pojechałem z dziewięcioma kolegami z roku, zobaczył mnie dyrektor teatru Emil Chaberski, usłyszałem krótkie, szczere i dość krytyczne: "- Nie wygląda pan najlepiej, ale może jakoś to będzie" - i było. Jemu również chodziło o moją nietypową dla ówczesnego aktora posturę, lecz jakiś czas później zaproponował mi rolę... Romea w dramacie Szekspira. Nie mogłem w to uwierzyć.

Jak pan zareagował?

- Grzecznie poprosiłem, żeby nie robił mi krzywdy. Na szczęście się zgodził.

W licznych wywiadach niejednokrotnie przyznawał pan, że nigdy nie miał kompleksów związanych ze swoją fizjonomią. To kokieteria, ukłon w stronę publiczności?

- Nigdy w życiu! Przecież dzięki tej "wyjątkowej" i specyficznej urodzie zadebiutowałem w "Celulozie" Jerzego Kawalerowicza. Protegowała mnie Lucyna Winnicka, która usłyszała, że jest zapotrzebowanie na "plebejskiego chłopaka", na kogoś o urwisowatym, łobuzerskim wyglądzie. W późniejszych latach moje fizyczne warunki w dużym stopniu pozwoliły stać się rozpoznawalnym, albo jak piszą krytycy - aktorem charakterystycznym. Miałem też ogromne szczęście, że początki mojej kariery zbiegły się z przełomem w sztuce, w kinematografii. Zaliczam się do szczęśliwców również z tego powodu, że pracowałem z wybitnymi twórcami, jak choćby z Andrzejem Munkiem, Janem Rybkowskim, Tadeuszem Chmielewskim, Czesławem Petelskim czy Aleksandrem Fordem.

Ale nie powie mi pan, że "łobuzerska" uroda i szczeniacki wdzięk nie stanowiły przeszkody w zagraniu innych, równie ciekawych ról?

- Przyznaję, że mocno krępowała mnie ciasna szuflada z napisem "aktor komediowy", ten jednostronny, ograniczający wizerunek przestał mi wystarczać, dawać pełną satysfakcję. Zdałem na reżyserię, bo to była szansa na pokazanie się z zupełnie innej strony, okazja do powiedzenia poprzez sztukę o ważnych społecznie sprawach. Będąc dyrektorem Teatru Powszechnego w Łodzi udowodniłem, że jestem aktorem wszechstronnym, że potrafię nie tylko rozśmieszać publiczność do łez.

Poczuł się pan spełniony?

- Chyba nigdy nie zaznałem tego uczucia i sądzę, że tak już pozostanie do końca moich dni.

A może jest pan pracoholikiem i boi się do tego przyznać?

- Nic z tych rzeczy! Po prostu nie lubię - ba! nie cierpię - siedzieć bezczynnie, a przede wszystkim nie wyobrażam sobie, że mógłbym przestać grać. Aktorstwo jest najwspanialszym zawodem na świecie, żaden inny nie daje takich możliwości, aby co chwila być kimś zupełnie innym. Przez niemal sześćdziesiąt lat miałem możliwość bycia w skórze różnych bohaterów, zagrałem mnóstwo ról i powtórzę to jeszcze raz - nie były to wyłącznie role komediowe. Przy okazji zjeździłem prawie cały świat, nie mówiąc już o każdym zakątku w Polsce.

I nie przeszkadza panu, że najpopularniejsza pańska rola to Maliniak, wścibski pomocnik inżyniera Karwowskiego?

- Jestem szczerze zdziwiony i zaskoczony, że tak niesympatyczna, by nie powiedzieć negatywna postać do dziś jest przez widzów bardzo ciepło i z uśmiechem odbierana. Nie da się ukryć, że Maliniak "przykleił" się do mnie i nie chce odczepić, ale powodów do irytacji brak. Serial Jerzego Gruzy uważam za jeden z najlepszych, jaki w naszym kraju nakręcono - świetny scenariusz Gruzy i Krzysztofa Toeplitza oraz znakomite dialogi sprawiły, że do dziś dobrze się go ogląda, nic nie stracił na swojej wartości, nie zestarzał się, nie trąci myszką. Podobnie jak "Czterej pancerni i pies" czy "Stawka większa niż życie" - zawsze powracam do nich z przyjemnością.

A pamięta pan swój pierwszy film obejrzany w kinie?

- Nie, ale przypomniałem sobie teraz zabawną anegdotę. W Białej Podlaskiej, skąd pochodzę, zaraz po wojnie były trzy kina, do których wciskałem się przeważnie na gapę. Kiedyś bez biletu przyłapał mnie kierownik jednego z nich i bez ceregieli wyrzucił. A po latach pan Borowski zorganizował przegląd filmów z moim udziałem, na którym się pojawiłem. Oczywiście też bez biletu (śmiech).

Odwiedza pan jeszcze rodzinne strony?

- Nawet dosyć często, głównie przy okazji różnych kulturalnych imprez. Robię to z wielką przyjemnością, tym bardziej że gdy byłem nastolatkiem nic nie zapowiadało, że dostanę honorowe obywatelstwo tego miasta (śmiech). Byłem niesforny, w szkole nauczyciele mieli ze mną trochę problemów. Opowiadałem o tym wiele razy i nie ma sensu się powtarzać.

Profesorowie nie patrzyli na pana wybryki przez palce?

- Nie wszyscy i nie zawsze. To, że występowałem w szkolnych przedstawieniach, raczej nie usprawiedliwiało moich licznych, szczeniackich postępków. Choć pamiętam, jak profesor matematyki, z którego to przedmiotu nie byłem - mówiąc delikatnie - najlepszy, podszedł do mnie po jednym ze spektakli i powiedział mi na ucho: "dopóki tu jestem, dopóty będziesz miał u mnie zawsze trójkę". Może rozczuliło go to, że przed chwilą jako Iskra w "Gałązce rozmarynu" wiarygodnie umierałem na scenie?

Skąd pan czerpał wzorce?

- Nie miałem ulubionych aktorów, nikogo nie naśladowałem. Ukształtowali mnie znakomici pedagodzy: Jacek Woszczerowicz, Jan Świderski, Jan Kreczmar czy wspomniany Aleksander Zelwerowicz. Miałem również szczęście do wybitnych reżyserów, którzy pozwolili mi przełamać komediowy schemat, w jaki mnie wpędzono. Wiele zawdzięczam Jerzemu Gruzie, dzięki któremu, jeszcze przed "Czterdziestolatkiem", zaistniałem w rozrywkowym telewizyjnym programie "Poznajmy się", Andrzejowi Kondratiukowi, z którym zrobiliśmy w Łodzi kilka niezłych spektakli, jak choćby "Przedstawienie Hamleta we wsi Głucha Dolna", czy Andrzejowi Barańskiemu - dzięki niemu zagrałem świetną, pełnokrwistą tytułową rolę w "Kramarzu".

Jest taka rola, o której pan marzył, a nie zagrał jej?

- Nie mam powodów do narzekań. Byłem Szwejkiem, Ryszardem III, Colasem Breugnon, Horodniczym w "Rewizorze", Napoleonem. Jedynie nie miałem szczęścia zagrać u Andrzeja Wajdy. Jakoś dotąd nie było okazji się spotkać...

Rozmawiał Artur Krasicki

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Roman Kłosowski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy