"Ojciec Mateusz": Nie można się ze mną nudzić
- Sukces jest przyjemny, ale trwa tylko chwilę – mówi. Dlatego ceni porażkę jako dobrą nauczycielkę. Ma duży dystans do aktorstwa, bo przygotował plan awaryjny. Gdyby skończyły się propozycje zawodowe, zawsze może się zająć swoimi pasjami. A ma ich naprawdę wiele!
Dopiero co żegnaliśmy stary rok. Lubi pan sylwestra?
- Wbrew pozorom szampańska zabawa nie zależy od ilości szampana, bo im jest go więcej, tym zabawa jest gorsza. Nie polega też na miejscu, ani na eleganckiej kreacji, garniturkach, muszkach, tudzież pomponikach, trąbkach i całej tej konfekcji. Chodzi o ludzi. Możemy siedzieć w swetrach, bluzach, dresach, szlafrokach, a nawet piżamach i możemy się świetnie bawić. Bo zabawa jest w nas.
Jak najczęściej spędza pan sylwestra?
- Przez wiele lat często spędzałem go w pracy. Ostatnio jednak staram się odmawiać, żeby być w ten wieczór z bliskimi. Uprawiając mój zawód, sylwestra mogę mieć każdego dnia. To, na co ludzie czekają cały rok, czyli na wytworne i eleganckie stroje, w teatrze mam czasami co wieczór. Dlatego nie jest to dla mnie jakąś wyjątkową atrakcją.
A lubi pan tańczyć? Na parkiecie jest pan jak elegancki Fred Astaire, czy raczej jak dyskotekowy John Travolta?
- Wszystko zależy od miejsca, ludzi, mojego samopoczucia i chęci. Przyznam jednak, że lubię eleganckie, klasyczne garnitury i nigdy z nich nie zrezygnuję, szczególnie kiedy mam już trochę srebra na głowie. Nie będę się na siłę odmładzał i udawał kogoś, kim nie jestem...
Jest pan wprost urodzony do garnituru! Świetnie w nim pan wygląda.
- Uważam, że garnitur daje mężczyźnie coś męskiego. Traktuję go jak fajny lakier na samochodzie.
Kojarzy się pan z klasą i elegancją. Takie są też piosenki, które śpiewa pan na swoich koncertach. Wydał pan już dwie płyty, które świetnie się sprzedały. Kiedy pojawi się zapowiadany od dawna trzeci album?
- Moje płyty są spełnieniem moich marzeń. Są pięknym dodatkiem tłumaczenia nie siebie, ale tego, co jest we mnie. W przeciwieństwie do aktorstwa, śpiewanie jest dla mnie bardzo prywatne. W związku z tym trzeci album pojawi się wtedy, kiedy przyjdzie jego czas.
Ale przygotowania już trwają?
- Tak. Chcę nagrać jeszcze jedną płytę i pewnie na tym skończę. Zależy mi na tym, żeby opowiadała o ludziach, którzy żyją wokół mnie, i o świecie, który mnie otacza. Nie będzie to płyta lekka, łatwa i przyjemna, ale na pewno będzie szczera i kontrowersyjna. W pierwszej i drugiej nie wykorzystywałem aktorstwa i myślę, że trochę się to zmieni właśnie na trzeciej.
Czy będzie to płyta autorska?
- Owszem, będą to piosenki napisane specjalnie dla mnie. Nie zmienię tylko jednej rzeczy, której jestem wierny od lat, czyli stylistyki swingowo-jazzowej.
W szkole muzycznej był pan w klasie fortepianu i ten instrument towarzyszy panu codziennie...
- To prawda, kiedy wstaję rano, bardzo często, właściwie codziennie, siadam do niego i gram. Czerpię z tego niezwykłą przyjemność.
Komponuje pan również?
- Oczywiście, ale dla siebie. Uważam, że nie należy zabierać pracy ludziom, którzy są do tego wykształceni i są w tym zakresie zdolniejsi oraz mądrzejsi ode mnie.
Jedni są w czepku urodzeni, a pan przyszedł na świat na stole w rodzinnym domu w Kaletach. Robienie mebli stało się pana pasją. Jakie jest pana ostatnie dzieło stolarskie? Przypuszczam, że nie krzesło, bo podobno jest ono dla pana zbyt proste?
- Tak, już wystarczająco dużo zrobiłem krzeseł, kanap i foteli. Jakiś czas temu dostałem od znajomego nalewki. Postanowiłem więc kupić do nich karafki, ale potem pomyślałem sobie, że te karafki trzeba gdzieś postawić, zrobiłem więc duży ładny kredens, idealny na nalewki...
Ma pan już kolejne plany stolarskie?
- W szufladzie czeka pięć projektów. Planuję też wystawę moich mebli. Jestem już po bardzo konkretnych rozmowach i w trakcie tzw. cyklu produkcyjnego.
Gratuluję! Może na rynku pojawią się meble sygnowane pana nazwiskiem?
- Nie myślę tak o tym, to jest po prostu moja pasja.
Kiedyś żartował pan, że kogo postrzeli w "Ojcu Mateuszu", to wyleczy w "Lekarzach", gdzie grał pan chirurga. Teraz został już tylko inspektor Orest Możejko z Sandomierza. Kiedy rozpoczynają się zdjęcia do kolejnej serii?
- Cały czas kręcimy. Zdjęcia zaczęliśmy na początku października i zakończymy je dopiero w połowie lipca.
Dzięki serialowi Sandomierz stał się atrakcją turystyczną...
- ...i trudno zliczyć ilość żartów na temat Sandomierza, jako niebezpiecznego miejsca, które powstały od momentu pojawienia się serialu w telewizji (śmiech). Ale nie ma to nic wspólnego z prawdą. Trzeba przyznać, że daliśmy nowe życie temu miastu. Wcześniej wszyscy wiedzieli, gdzie leży, ale turyści najczęściej lekko je omijali.
Czy dobrze zna pan Sandomierz?
- Oczywiście, że tak. Nie jest taki duży. Poza tym jesteśmy tam już 8 czy 9 lat. Znamy wszystko, począwszy od mieszkańców, którzy często statystują, po każdy fragment miasta. Niemal wszędzie mieliśmy już zdjęcia, zmieniał się tylko kąt patrzenia na to miejsce i dzięki temu za każdym razem wygląda ono zupełnie inaczej. W tym momencie warto pokłonić się operatorom i ludziom od szukania lokacji, którzy potrafią znaleźć kawałek Sandomierza, którego niby jeszcze nie było. To jest prawdziwa magia filmu.
Jest pan aktorem, muzykiem, stolarzem, a nawet instruktorem jazdy konnej. Chyba nie lubi się pan nudzić i ciągle wymyśla sobie nowe zajęcie?
- Można mi zarzucić wszystko, ale nie to, że można się ze mną nudzić. (śmiech) A ja sam ze sobą tym bardziej. Jestem Wodnikiem i ciągle chcę zobaczyć coś, czego nie widziałem. Gdy już to coś zobaczę, to przestaje mnie interesować. Ale jeśli coś sprawia mi przyjemność, dążę do realizacji tego. Tak było np. z końmi...
..nawet je Pan hodował!
- Przez kilkanaście lat doświadczałem tej przygody. Miałem konie, jeździłem na nich. Teraz jestem nieco starszy, bardziej rozsądny i muszę zwracać większą uwagę na swoje bezpieczeństwo, więc coraz rzadziej jeżdżę. Konie są przyjemnością. To wiatr we włosach. Z kolei meble są czymś praktycznym, co cieszy moje oko.
Czego jeszcze nie wiemy o panu? I proszę nie zasłaniać się swoim introwertyzmem, tylko szczerze się przyznać.
- Ależ ja jestem introwertykiem! Nie chcę się chwalić, ale robiłem ilustracje do książek w Paryżu.
Wiedziałam, że czymś mnie pan zaskoczy! Co to była za książka?
- Do wierszy wuja Marka Hłaski, Michała, którego poznałem w Paryżu, i byłem przez chwilę jego asystentem. Zaproponował mi zilustrowanie jego poezji. Zgodziłem się, zacząłem rysować i moje rysunki mu się podobały. Tak powstała książka.
W ubiegłym roku odcisnął pan dłoń w Alei Sław w Międzyzdrojach. W tym roku jest pan nominowany do Telekamery "Tele Tygodnia". Jaki ma pan stosunek do nagród i wyróżnień? Czy ma pan półkę na nagrody?
- Owszem, jest, bo mam sporo nagród, które zdobyłem m.in. w zawodach jeździeckich i różnych konkursach. Nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, ale sensem mojej pracy nie są nagrody. Każda nominacja jest zauważeniem pracy, a nagroda jest tego ucieleśnieniem. Natomiast z nią, czy bez niej, tak samo podchodzę do pracy. Z uczciwością i zaangażowaniem.
Sukces nie jest taki ważny?
- Zawsze uważałem, że w moim zawodzie ważniejsza jest porażka. Sukces obezwładnia, rozleniwia, niczego nie uczy. Porażka wręcz przeciwnie. Sukces cię nie ustrzeże, a porażka tak. Sukces jest przyjemny, ale trwa tylko chwilę.
Czego panu życzyć na Nowy Rok?
- Myślę, że... zdrowia!
Rozmawiała MARZENA JURACZKO