"Na sygnale": Nie ma czasu na próżność
– Do serialu „Na sygnale” trafiłem z castingu. Zdjęcia próbne trwały długo i były wieloetapowe, a po ich zakończeniu okazało się, że wybrano właśnie mnie! Historia ta dowodzi, że w życiu warto czekać – mówi Wojciech Kuliński.
Serial przyniósł panu uznanie i rozgłos. Spodziewał się pan takiego sukcesu?
– Nie, to duże zaskoczenie. Planowano sześć odcinków, potem kilkanaście, a zrobił się serial na całego. Powstał niejako w uzupełnieniu „Na dobre i na złe”, miał pokazywać, co dzieje się z pacjentami, zanim trafią do Leśnej Góry, z czasem jednak zaczął żyć swoim życiem. Zaledwie po roku emisji zostaliśmy nagrodzeni Telekamerą, co jest wyróżnieniem dla ekipy i dla mnie samego.
Odkąd wciela się pan w dr. Wiktora Banacha, szefa serialowej jednostki ratowniczej, rzesze pańskich fanów mnożą się niepomiernie.
– Bez przesady! Nie zauważyłem wokół siebie ogromnego poruszenia. Przyznaję jednak, że granie tak pozytywnej postaci jest przyjemne.
Twardziel o ponurym spojrzeniu – tak o nim mówią...
– Życie go doświadczyło, stąd ta szorstkość. Nosi maskę twardziela, by zapomnieć o przeszłości. Wspinał się w Himalajach z żoną, tam ją pochował. Została mu tylko córka, którą bardzo kocha. I praca, która dostarcza mu adrenaliny i wrażeń zagłuszających myśli.
Pracuje z narażeniem swojego życia.
– Jak cała ekipa karetki. Musi liczyć się z nagłymi przypadkami, przeszkodami. Ale lubi to, skupia się na tym, by nieść pomoc. Pacjent jest dla niego najważniejszy.
Jest pan tak wiarygodny w tej roli, że ludzie nie wierzą, że nie jest pan naprawdę lekarzem!
– Może minąłem się z powołaniem (śmiech)? Staram się być wiarygodny, a to, co mogę dać od siebie, to naturalność.
Jest na planie konsultant?
– Są ratownicy medyczni, którzy nam pomagają. Początki były trudne, różne czynności medyczne stanowiły dla nas wyzwanie. Dziś radzimy sobie nieźle, ale gdy pojawiają się wątpliwości, trzeba fachowej korekty.
Czy w nowej serii lepiej poznamy Wiktora, otworzy się?
– Tak. Nadszedł czas, by zadbał o siebie. Dojdzie do wniosku, że odpokutował już za to, o co się obwinia. Jeden z pacjentów powiedział mu, że opłakując przeszłość, zaniedbuje teraźniejszość. Te słowa staną się jego mottem, zacznie wychodzić ze skorupy.
Rola Wiktora coś w pana życiu zmieniła?
– Uwierzyłem w siebie. Propozycja pojawiła się późno, miałem 44 lata, wcześniej grałem mniejsze role. Po skończeniu łódzkiej filmówki przez 9 lat byłem aktorem Teatru Współczesnego we Wrocławiu, gdzie do
dziś mieszkam. Po zakończeniu współpracy z teatrem chciałem zająć się czymś innym. Rola w serialu sprawiła, że nadal robię to, co lubię.
Odmiana przyszła także w życiu prywatnym?
– Pół roku temu zostałem tatą, nasz Maciuś rośnie jak na drożdżach, jest moim największym szczęściem. Na co dzień zajmuje się nim żona, ja krążę między planem a domem.
Żona nie jest zazdrosna o wielbicielki?
– Ma na to prosty sposób: zaprzęga mnie do obowiązków przy dziecku, których jest tyle, że nie ma czasu na próżność, a myśli o gwiazdorzeniu szybko zostają rozwiane!
Rozm. JOLANTA MAJEWSKA