Na dobre i na złe
Ocena
serialu
9,6
Super
Ocen: 86346
Oceń
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10

"Na dobre i na złe": To będą niezwykłe święta

Mateusz Damięcki to rodzinny facet i oddany ojciec. Aktor świetnie się w tej roli odnajduje!

Muszę przyznać, że trudno się z Tobą umówić. Ostatni czas jest dla Ciebie bardzo intensywny, zresztą jak cały mijający rok.

 - Dziś nastąpiła kwintesencja tego, co zawodowo działo się ostatnio w moim życiu. O 4.45 miałem pobudkę. Następnie szybki prysznic i o 5.15 wyjście z domu, i podróż do hali, gdzie kręcimy "W rytmie serca". Z kolei o 10.30  już wchodziłem na antenę w "Dzień dobry TVN", gdzie promowałem mój najnowszy film - "Miłość jest wszystkim". Potem wygospodarowałem dwie godziny dla mojego synka. Później pojechałem na charytatywny pokaz mody Fundacji Spełnionych Marzeń, działającej na rzecz dzieci z chorobami nowotworowymi. Teraz rozmawiamy my, a za chwilę gram dwa przedstawienia z rzędu w Teatrze Kamienica. I tak to wygląda w pigułce. Dzieje się.

Reklama

  Zatrzymajmy się na moment przy akcjach charytatywnych. Zauważyłem, że chętnie wspierasz je swoim nazwiskiem.

 - Popularność z jednej strony to jest przywilej, a z drugiej też obowiązek. Bycie osobą publiczną zobowiązuje do tego, żeby angażować się w takie sprawy. Siłą akcji charytatywnych są media społecznościowe, a kto ma w nich największe przebicie? Osoby publiczne - artyści, sportowcy, politycy. Wiadomo, sam nie zdołam wszystkim się zająć, ale wybieram sobie fundację i ufam, że mądrze mnie "wykorzysta". Od lat współpracuję ze wspomnianą już Fundacją Spełnionych Marzeń prowadzoną przez Tomka Osucha, od krótszego czasu z Fundacją "Przemek Dzieciom" stworzoną przez Przemka Szalińskiego.

  Co Tobie daje możliwość pomagania innym?

 - Ten medal ma dwie strony i wspaniałe jest to, że obie są pozytywne. Po pierwsze: robimy coś dobrego dla potrzebujących, a po drugie - także dla siebie, ponieważ daje to nam ogromną satysfakcję, podbudowuje nas. I później, kiedy niesiony tą energią opowiadam o tym, w czym biorę udział, zachęcam fanów do włączenia się do pomocy. Nie musi być jedna pokaźna wpłata, wystarczy setka drobnych i duża suma uzbiera się sama.

 

Często jesteś obsadzany w podobnych rolach. Nie obawiasz się zaszufladkowania?

 - Walczę z tymi wiatrakami od lat. Jako aktor, który najczęściej dostaje propozycje miłych, sympatycznych, kulturalnych chłopców, chętnie zagrałbym rolę czarnego charakteru. Skurczybyka, który wybiłby wszystkich członków rodziny albo zęby złoczyńcom, kogoś agresywnego, zupełnie innego niż mój wizerunek i ja sam.  Pocieszam się tym, co mówiła moja babcia: "Im trudniej dla aktora, tym lepiej". Wejście w szufladę powoduje dyskomfort, od którego chcesz jak najszybciej uciec. Wówczas zaczynasz myśleć, kombinować i automatycznie wykonywać dużo więcej pracy, aniżeli osoby, które teoretycznie "wygodnie" czują się w swoich rolach. Grając miłego chłopca, prędzej czy później pojawi się zwrot akcji, który spowoduje, że on "pęknie", będzie musiał się zmienić. I ja zawsze na to czekam. Kiedy moja postać "się kruszy", ja automatycznie z nią też. W przypadku epizodów i ról drugoplanowych zawsze staram się dodać coś specjalnego, nietypowego, żeby moja - choć niewielka rola - zapadła w pamięć widzów.

 Są zdania, że granie tych miłych i dobrych w rzeczywistości wymaga więcej wkładu pracy, aniżeli czarnych charakterów.

 - Czarny charakter, który z definicji jest zły, to historia zero-jedynkowa. Dobra postać z kolei musi obronić się na zasadzie kontrastu. W filmie jest łatwiej, bo w krótkim czasie jesteśmy w stanie przeprowadzić całą postać z punktu A do punktu B. W serialu jest trudniej. "Budując" Adama Żmudę, miałem w ręku trzy pełne scenariusze oraz planowane dziesięć kolejnych z informacją, co mniej więcej go czeka. I to jest z jednej strony bardzo interesująca praca, kiedy nie znam puenty, a z drugiej strony -trudna sytuacja, bo nie wiem, na ile mogę sobie pozwolić. W "Na dobre i na złe" to wydaje się prostsze, bo 70% wątków dotyczy przypadków medycznych. Trzeba jednak to tak poprowadzić, żeby nie było wtórne, nudne i nijakie. Tym sposobem nawet najprostsze zadanie może okazać się najbardziej wymagającym, a najtrudniejsze daje nam komfort, że nie idziemy na łatwiznę.

 

Czyli sam stawiasz sobie poprzeczkę wyżej?

 - Staram się. Zdarza się, że słyszę: fajnie się prezentujesz, staniesz tam w kąciku i będziesz ładnie wyglądał. I jeżeli jest to wszystko, co reżyser ma mi do zaproponowania, to moim zadaniem jest zagrać to tak, żeby nie mieć powodu do wstydu. A jak dostaję rolę w "Zagubionym czasie", gdzie jestem ogolony na łyso i zrzucam wagę do 66 kg, bo gram więźnia oświęcimskiego, to jest to trudne, ale z innego punktu widzenia. Z tego technicznego, a potem trzymam się scenariusza i słucham reżysera, który ma konkretną wizję.

 Taka rola musi nieść ze sobą z kolei duży ładunek emocjonalny.

 - Dla mnie tego typu wyzwania to za każdym razem lekcja historii. Starając się, chcę oddać hołd tym czasom, osobom. Z każdej przygody zawodowej zatrzymuję coś dla siebie. Przed wcieleniem się we wspomnianą postać przeczytałem masę książek i obejrzałem wiele filmów, które na zawsze ze mną zostały. Będąc uczniem, te tematy były dla mnie zbyt ciężkie i unikałem ich, teraz musiałem tę lekcję historii odrobić. Nigdy jednak nie staję się postacią na tyle, żebym musiał się później z tej otchłani wydobywać. Mam swoje priorytety i cele. Po tylu latach w zawodzie nauczyłem się, że jest to aż, ale i również tylko praca. Tej granicy nie należy przekraczać, bo takie zabawy mogą się źle skończyć.

 To jak przy swojej wrażliwości poradziłeś sobie z medycznym anturażem?

 - To nie tyle kwestia wrażliwości, ale cech indywidualnych. Nie miałem  problemów z tą estetyką. Przyznam jednak, że na zawsze zapamiętam swoją pierwszą "operację" w "Na dobre i na złe". Ubrałem operacyjne ciuchy, charakteryzatorki zabarwiły mi ręce czerwonym płynem lub sokiem z buraków oraz oliwką, żeby się nie kleiło. Stanąłem przed "pacjentem", czyli w rzeczywistości szmatką nasączoną sokiem z buraków, ten charakterystyczny zapach i smak na zawsze będzie mi się już kojarzył z krwią. Zamknąłem oczy... i nagle straciłem kontrolę nad wszystkim, znalazłem się w innym świecie. Przez ułamek sekundy stałem się naprawdę lekarzem. To był mój chrzest, dzięki któremu poczułem, że od tej chwili nie będę oszukiwał, mogę to zagrać.

 Pozostając przy "Na dobre i na złe". Czy możemy spodziewać się więcej Radwana po Nowym Roku?

 - Mogę zdradzić, że już nakręciliśmy kilka scen, a przede mną 7 dni zdjęciowych w grudniu oraz styczniu, więc po długim okresie Krzysiek "wróci do łask".

 Czy jest szansa, że w końcu zazna szczęścia w miłości?

 - Pytanie, na które ja mogę odpowiedzieć, to czy chciałbym, żeby Krzysztof poznał w końcu miłość swojego życia. A czy ją spotka, to ja nie wiem! Scenariusze się piszą. Fajnie byłoby, gdyby poznał nową dziewczynę, która wywróci mu świat do góry nogami i da szczęście. Tylko pytanie, czy o to chodzi?

 To o co w takim razie?

 - Seriale obyczajowe to nie są historie o superbohaterach. Postaciom daleko do Christiana z "50 twarzy Greya", a nawet bohatera, którego gram w "Miłość jest wszystkim" - Zbyszka Grunwalda. Ten piłkarz, który ma samolot i wypasione auto, zdaje sobie w końcu sprawę, że to wszystko jest nieważne, kiedy nie ma kogoś, z kim mógłby to dzielić. W przypadku "Na dobre i na złe", które ma już prawie 20 lat, ogromną zaletą jest rzetelne pokazanie ludzi. Takich normalnych, którzy żyją bez fajerwerków. Nie mają dylematów typu: ten pałac czy tamto porsche. Oni jeżdżą przeciętnymi autami, normalnie się ubierają. I typowo jest też w ich życiu prywatnym. Zakochują się w sobie, bo każdy może zadurzyć się od pierwszego wejrzenia, ale później nie zawsze są happy endy. Seriale dają nadzieję w zupełnie inny sposób.

 

A jaka przyszłość rysuje się dla Adama z "W rytmie serca"? Czy zapanuje w niej więcej spokoju?

- Ujmę to tak: wiele zagranicznych produkcji telewizyjnych stawia dziś na zaskoczenie poprzez uśmiercenie głównego bohatera np. Minęły czasy przewidywalności... Nasz serial do takiego aspiruje. Spodziewajmy się wszystkiego! Scenarzyści mają bogatą wyobraźnię, więc pomysłów im nie brakuje. Ten mój Indiana Jones ze skalpelem - jak został kiedyś określony w sieci Adam - na pewno jeszcze nie raz wpadnie w tarapaty, których sam nie szuka. Po prostu zawsze wybiera trudniejsze, ale słuszniejsze wyjście z danej sytuacji.

Zarówno Krzysztof , jak i Adam są ojcami. Nie pierwszy raz też wcielasz się w rolę młodego taty. Sam zadebiutowałeś w niej na początku roku. Czy ta ekranowa praktyka okazała się pomocna? 

- Nic nie jest w stanie człowieka przygotować na to, co się dzieje, kiedy na świecie pojawi się dziecko. I wie to każdy, kto tego doświadczył. Bezsprzecznie jest to najwspanialsza rzecz, jaka może się przytrafić w życiu, oczywiście z mojego punktu widzenia. Mimo tej ekranowej praktyki, ojcostwo całkowicie mnie zaskoczyło. Spodziewałem się, że tak będzie, ale to, co się zadziało, totalnie przebiło moje wyobrażenia. (śmiech)

 Czy ojcostwo jakoś Cię zmieniło?

 

- Za wcześnie o tym mówić. Franek ma dopiero 10 miesięcy. Każdy dzień jest odkryciem, jedną wielką niewiadomą. Radosną i niesamowitą. Stres jest dziesięć razy większy, ale i radości tyle samo więcej. Następuje całkowite wyrównanie i rekompensata. I ten sen, na który tak bardzo z żoną codziennie czekamy, jest jednocześnie przez nas znienawidzony, bo śpiąc, nie możemy patrzeć na synka. I tak oto funkcjonujemy w świecie paradoksów, nadających rytm naszemu życiu, które od 10 miesięcy jest też dużo piękniejsze.

 A jak udaje Ci się teraz wygospodarować czas na Twoją pasje, czyli podróże?

 - Realizujemy już ją razem! Franek jest bardzo wdzięcznym podróżnikiem. Na razie przyjmuje wszystko z dobrodziejstwem inwentarza, ale my go "rozgrzewamy". Pokazujemy, że wyjazdy, różne miejsca do spania, nie są niczym strasznym, a bezpiecznie ma się czuć, mając nas obok. Niedawno Franio odwiedził Talin. Kto z nas był w Talinie? Pewnie niewielu, a on był. (śmiech) Nie jest to więc problem. Inaczej niż praca, której ostatnio jest sporo i zapowiada się, że nie będzie jej mniej. Spektakle, granie w "Na dobre i na złe" oraz "W rytmie serca". Cały czas też czekam na decyzję w sprawie kontynuacji serialu "Ultraviolet". Miałem tam niewielką, ale za to bardzo wdzięczną rólkę Adriana Szmita - faceta, który doskonale radzi sobie zarówno z kobietami, jak i mężczyznami.   

Kontynuując temat czasu spędzanego z rodziną. Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia. Czym one są dla Ciebie?

- Myślę, że to czas zatrzymania i bezwzględnego poświęcenia się rodzinie. Staram się zawsze przygotować mentalnie wcześniej do tych Świąt. Jestem szczęściarzem. Mam fantastyczną pracę, spełniam swoje pasje, a jeszcze dostaję za to pieniądze. Niewielu tak ma. Jednak aktorstwo, podobnie jak każdy zawód, generuje stres. A ten często wypływa, gdy przychodzą wolne dni. Chciałbym tego uniknąć i dać swoim najbliższym to, czego oczekuję od nich, czyli bliskość i skupienie na sobie nawzajem.

Czy jest coś, co mocno kojarzy Ci się ze Świętami?

- Karp po żydowsku wg przepisu mojej babci. Sam nie jestem w stanie go zrobić, ale czuję się bezpiecznie, wiedząc, że jak co roku, przygotuje go moja mama. Działa on na mnie jak magdalenka z książki Marcela Prousta "W poszukiwaniu straconego czasu". Jego zapach, smak... Zamykam oczy i nagle przenoszę się 25 lat wstecz, do małego mieszkanka na Magellana, gdzie dorastaliśmy z moją siostrą. Atmosfera oczekiwania i samo Boże Narodzenie jest pewną stałą w naszym życiu - fundamentem. Przywołuje w pamięci to, co jest najpiękniejsze, najmilsze. Takie tylko moje, do czego nikt nie ma dostępu, bo każdy z nas ma swoje smaki, zapachy, wspomnienia. Boże Narodzenie to podkowa, którą podbite jest nasze szczęście. I już nie mogę się ich doczekać. Znowu będziemy wszyscy razem, mając czas tylko dla siebie. To będą także niezwykłe Święta, bo pierwsze z Franiem. Przypomnę sobie, jak to było, kiedy robiło się prezenty i kogo te prezenty najbardziej cieszą. Tę czystą, bezwarunkową radość.

 

Czy tata się przebierze za Mikołaja?

- W mojej rodzinie prezenty przynosi Aniołek, u mojej żony - Mikołaj. Będziemy musieli więc zrobić Mikołaja ze skrzydłami (śmiech). To dwie tradycje, które będą musiały się zetrzeć, ale jakoś się dogadamy.

Czego życzyłbyś sobie i czytelnikom "Świata Seriali" z okazji Świąt?

- Po filmie "Miłość jest wszystkim" pozostała mi refleksja: poświęcajmy sobie czas, bo naprawdę nigdy nic nie wiadomo... Być może takie myślenie włączyło mi się, odkąd mam syna i stałem się wrażliwszy. Teraz życzę sobie i wszystkim czasu, czasu i jeszcze raz czasu - dla siebie, dla najbliższych. Żeby nic, co ważne, nam nie umknęło.

swiatseriali.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy