"Na dobre i na złe": Michał zapowiada się ciekawie
Po krótkiej przerwie aktor wkrótce ponownie zagości na ekranach naszych telewizorów. I jak obiecuje, jego bohaterowie dostarczą nam emocji!
Dokładnie rok temu zakończyłeś pracę na planie "Singielki". I zniknąłeś z ekranów telewizyjnych. Gdzie byłeś, gdy cię nie było?
- Zdarza się tak, że po dużych projektach trzeba zapłacić "frycowe". I tak jakoś jest, że po burzy przychodzi moment ciszy. Na początku jest on bardzo przyjemny - ubiegłoroczny sezon narciarski zaliczam do bardzo udanych - ale im dalej w las, tym większe przebieranie nogami i frustracja (śmiech). Nie było jednak tak źle, bo parę fajnych rzeczy się wydarzyło - wróciło "Rozlewisko", miałem więc wakacje w pracy na Mazurach w towarzystwie ludzi, których nie widziałem od ponad dwóch lat i za którymi się stęskniłem. Jest też praca nie stricte aktorska: - szkolenie dzieci w jeździe na nartach, przygotowywanie młodych ludzi do egzaminów wstępnych. Taki okres wycisza uczy pokory, uświadamia, że nic w tym zawodzie nie jest dane na zawsze. Z drugiej strony to też kwestia wyboru - mieszkam w Krakowie, więc jestem z boku tej warszawskiej rzeczywistości, która może dawałaby mi możliwość większej ilości pracy. Coś za coś. Ale ten rok będzie bogatszy. Wspomniana wcześniej kontynuacja "Rozlewiska", "Na dobre i na złe" oraz nowy projekt - "Drogi wolności".
Czyli, gdy nie ma ofert, nie siedzisz i czekasz, aż manna spadnie z nieba, tylko szukasz sobie innego zajęcia.
- Z racji posiadania rodziny nie mogę siedzieć i czekać (śmiech). Będąc kawalerem, mogłem żyć chwilą, teraz trzeba choć trochę planować. Lubię swój zawód, jest on dla mnie ważny i nie chciałbym umniejszać jego roli w moim życiu, ale ostatecznie to tylko zawód. Pracujemy po to, żeby żyć, więc jeżeli takiego zajęcia nie ma, to jest inne. Nie ukrywam, że był moment po szkole teatralnej że bycie instruktorem pomagało mi się utrzymać. Na szczęście od jakiegoś czasu udaje mi się wyżyć z aktorstwa, a szkolenie na nartach jest już tyko frajdą.
Wracając do twojej nieobecności na szklanym ekranie, nie samą telewizją żyje człowiek...
- Tuż po "Singielce" była premiera tekstu Jarosława Murawskiego w reżyserii Leny Frankiewicz "Komeda" w warszawskiej Imce i łódzkim nowym. Zostałem tez zaproszony do współpracy przez Bartka Szydłowskiego w Teatr im. Słowackiego w którym pomagałem przy powstaniu spektaklu "Rejs" na podstawie filmu, gdzie oprócz aktorów "słowaka" występują wspaniali aktorzy-miłośnicy. Super przygoda, bo oprócz ludzi temat filmu jest niesamowicie dziś aktualny. Później na Festiwalu Teatralnym Genius Loci miałem przyjemność pracować w Zakopanem przy bardzo ciekawym spektaklu "W ogień" napisany przez Mateusza Pakułe a wyreżyserowany przez Wojtka Klemma. Graliśmy go w plenerze na parkingu pod dolną Równią Krupową. Spektakl jest próbą zmierzenia się z historią Józefa Kurasia żołnierza podziemia, który po Wojnie w pewnym momencie wręcz panował na Podhalu. Temat ciekawy i do dziś, dla części Górali bardzo żywy, czego zresztą doświadczyliśmy pracując nad spektaklem. Do dziś dla jednych bohater, dla innych bandyta. Dla nas oprócz historii samego "Ognia" ciekawy było pytanie o cel i formę opowiadania o tych dość "szarych" czasach naszej historii. 3 lutego przenosimy spektakl na deski Małopolskiego Ogrodu Sztuk. Trudna sztuka w przypadku spektaklu, w którym góry - tło -były jednym z bohaterów całego wydarzenia, a teraz ten główny bohater zostaje na miejscu (śmiech). Ale mamy fantastyczną ekipę, która będzie walczyć, żeby dać radę.
- Zagrałem też w nowym filmie Kingi Dębskiej, z którą poznaliśmy się przy "Singielce". Na planie "Zabawa, zabawa" miałem przyjemność partnerować Agacie Kuleszy. Cały czas jest we mnie apetyt grania na dużym ekranie. Kontynuuję także przygodę z improwizacją w grupię Impro KRK, którą współzałożyłem dwa lata temu z bandą przyjaciół, świetnych i bardzo zdolnych ludzi. I tak od dwóch lat w piątki występujemy w krakowskim Teatrze Szczęście na ul. Karmelickiej 3, raz w miesiącu w teatrze im. Solskiego w Tarnowie a od lutego co miesiąc na scenie Miniatura Teatru Słowackiego. Cały czas więc coś się dzieję. Jeśli nie ma ofert serialowych, są inne aktorskie wyzwania. I, oczywiście, narty, które zawsze staram się wpleść w swój grafik.
Czas na narty musi być...
- Jeżdżę na nich od zawsze. Różne rzeczy się w moim życiu działy, a narty stanowiły constans. Od lat jestem związany z klubem Yeti, gdzie od małolata, przez instruktora awansowałem na członka zarządu. Przeszedłem wszystkie kręgi wtajemniczenia (śmiech).
A propos jeszcze "Singielki", rok po zakończeniu tej telewizyjnej przygody, jak myślisz, co dała ci rola Tomasza?
- Ciekawe pytanie, którego chyba nigdy sobie nie zadałem. Na pewno uświadomiła to, co wcześniej mi umykało. Żyjemy, patrząc w przyszłość, czekając na coś wspaniałego, co ustawi nam życie. I przez to pomijamy naprawdę ważne rzeczy. Jako aktorzy powinniśmy czerpać radość nawet z najmniejszych wyzwań. Nie ukrywam, że przez te półtora roku pojawił się moment znużenia. Nagle złapałem się na tym, że przychodziłem do pracy, która powinna mi dawać frajdę, jak do fabryki. A to z kolei rzutowało na wszystko - jakość, radość z grania. Gdy zdałem sobie z tego sprawę, oprzytomniałem i powiedziałem: "Szukaj funu". Okazało się, że nie jest to wcale takie trudne. Przed "Singielką" miałem moment wahania, czy wchodzić w taki rodzaj projektu, czy jest mi to potrzebne dla mojego rozwoju jako aktora. Wówczas zadałem takie pytanie jednemu z uznanych reżyserów, a on mi odpowiedział: "Możesz to zrobić. Tylko zrób to dobrze". Nie ma złych i dobrych projektów, są jedynie dobrze lub źle zagrane role. "Singielka" to także przedsięwzięcie, z którego czerpałem ogromną przyjemność, abstrahując od chwilowej spadku formy. Mieliśmy naprawdę świetną ekipę, od kolegów aktorów, produkcje po tzw. technikę na których zawsze można było liczyć. I na pewno też kolejną - po "Pierwszej miłości" i "M jak miłość" - falę popularności. Na planie "Singielki" zrodziło się także moje życie w mediach społecznościowych. Za namową Dominiki Gwit założyłem oficjalny profil na Facebooku, a pod wpływem Filipa Bobka konto na Instagramie. Oba dziś prowadzę samodzielnie, co jest bardzo zabawne.
Zatrzymajmy się przy tej fali popularności. Jesteś aktorem z niszy, pojawiasz się przy okazji różnych projektów, ale nie jesteś na świeczniku. Lubisz być tak trochę z boku?
- Jestem aktorem. Moim zadaniem jest dobrze zagrać rolę, którą ktoś mi powierzy. Moja nieobecność w sferze celebryckiej to mój wybór. Oczywiście trochę jest to zależne od tego, że mieszkam w Krakowie. Nie wiem też, jak bym sobie z taką popularnością poradził. To coś niebezpiecznego, co powoduje, że człowiek może zacząć się upajać, zachłystywać i robić głupie rzeczy. Wydaje mu się, że jest kimś ważnym, coś mu się należy. W Krakowie mi to nie grozi, mam znajomych, którzy zawsze ściągną na ziemię (śmiech). Jedyne, czego mi brakuje, to ofert fabularnych. Z drugiej strony wierzę i mam nadzieję że moja praca, moje aktorstwo obronią się same.
W ogóle lubisz oglądać efekty swojej pracy?
- Zdecydowanie wolę grać, niż oglądać siebie na ekranie (śmiech).
Musisz przyznać, że z impetem wchodzisz w rok na małym ekranie.
- Wychodzi na to, że w tym roku pojawię się aż w trzech produkcjach. Najpierw startuje "Pensjonat nad Rozlewiskiem", 7 marca zadebiutuję w "Na dobre i na złe", a prawdopodobnie jesienią w "Drogach wolności".
To co robisz w "Na dobre i na złe"?
- Na razie miałem przyjemność zagrania z Michałem Żebrowskim, Iloną Ostrowską i Karoliną Czarnecką. Michał, moja postać, zapowiada się bardzo ciekawie. Już na dzień dobry popada w konflikt ze swoim pryncypałem, czyli dr. Falkowiczem. Pojawią się też historie z innymi postaciami sprzed lat. Będzie się działo.
Jak czujesz się w kitlu?
- Jestem jeszcze przed sceną pierwszej operacji i jestem przerażony (śmiech). Gdy zobaczyłem tekst i tę medyczną nomenklaturę, która jest mi zupełnie obca... To jak nauka innego języka. Lekarza zdarzyło mi się już grać parę razy, choćby w "Powidokach" Andrzeja Wajdy ale nigdy nie operowałem. Przeprowadzałem tylko sekcje zwłok ale prowadził Robert Gonera, ja miałem luz.
Pracę przy serialach znasz z dwóch perspektyw - od początku produkcji, będąc jej głównym bohaterem oraz w środku, kiedy dołączasz do zgranej już obsady jako jeden z jej elementów. Która jest bardziej komfortowa dla ciebie jako aktora?
- Wejście w organizm już funkcjonujący od jakiegoś czasu jest bardziej stresujące. W końcu wchodzisz w grupę ludzi, która się zna, lubi i ma swój język. Jesteś jak dzieciak w nowej szkole. Musisz swoje odrobić, żeby się wgrać. Lepiej zaczynać od nowa (śmiech). Z "Na dobre..." jest też tak, że z ekipą, niektórymi aktorami spotkałem się już przy innych okazjach, więc nie jest to dla mnie w pełni obce środowisko.
Na planie "Pensjonatu..." spotkałeś się ponownie z Laurą Breszką, przy "Na dobre..." pewnie w końcu zagrasz z Filipem. Jakie to uczucie?
- Z Laurą widzieliśmy się już na Mazurach dwa, trzy lata temu. Teraz wątek leśniczego Krzyśka i Magdy będzie dużo ciekawsze. Zadzieje się (śmiech). Z jednej strony jest bardzo wielu aktorów, z drugiej - ten świat jest w sumie mały. Każdy z każdym się zna, jeśli nie osobiście, to przez kogoś. Okazja do spotkań zawsze jest sympatyczna i przyjemna.
Nie uważasz, że na serialowym podwórku widać często te same twarze?
- To prawda, co jest zabawne, ponieważ obok jest do wzięcia bardzo wielu dobrych aktorów. A szkoda, bo naprawdę można znaleźć potencjał. Choćby w naszej grupie Impro KRK, tylko brać i obsadzać (śmiech). To chyba jest problem wielkości rynku polskiego, producenci są zachowawczy, rzadko podejmują ryzyko. Choć w moim przypadku angaż do "Singielki" był swego rodzaju sięgnięciem po osobę nie oczywistą.
Co możesz powiedzieć o "Drogach wolności"?
- Jestem bardzo ciekawy tego projektu, jak wyjdzie i czy ludzie go polubią. Sam pomysł jest bardzo interesujący. Patrzymy na historię z perspektywy kobiet, ich codzienności. Te, które dotychczas były z boku - bo to faceci tworzą politykę, chodzili na wojnę - teraz wysuwają się na pierwszy plan. A często to życie w tle jest ciekawsze i nam nieznane. W trzech bohaterkach tkwi siła tego projektu. Losy ludzkie w kontekście tej wielkiej historii. Zresztą w tym serialu oprócz takich uznanych aktorek jak Anna Polony, producenci obsadzili mniej znane telewidzom świetne aktorki Martę Malikowską, Pole Błasik czy Paulinę Walendziak. Czyli jednak nie są aż tacy zachowawczy (śmiech).
Główna rola?
- Jestem w pierwszej dziesiątce aktorów (śmiech). Mam rolę raczej drugoplanową. Gram bogatego faceta, który przyjechał najprawdopodobniej ze Stanów do Krakowa z ogromnym majątkiem i tu otworzył swój biznes. To postać bardzo niejednoznaczna. Sam nie wiem, czy na końcu okaże się dobry czy zły.
Miałeś już szansę wystąpić w serialu historycznym przy okazji "Czasu honoru". Jak się czujesz w kostiumie?
- Super! Przed takimi projektami trzeba choć trochę zagłębić się w epokę. Teraz mieliśmy warsztaty z obyczajów. .Uczyliśmy się savoir vivru, gestów, zachowań, które na przestrzeni lat wymarły. Mamy również takie zajęcia w Szkole Teatralnej, ale przed takim projektem warto to sobie przypomnieć. Zwłaszcza, że dbałość o szczegóły epoki "dopełnia" i staje się smaczkiem takich produkcji.
"Na dobre..." kręci się w Warszawie, "Drogi..." również. Twoje życie to chyba wieczna podróż. Nie myślałeś o przeprowadzce?
- Urodziłem się w Krakowie, mieszkam tam. Jestem stuprocentowym Krakusem, centusiem pijącym kawę na rynku i lubiącym smog krakowski, a na cmentarz chodzę na Rakowice. Wydeptałem tu swoje ścieżki, lubię je i chciałbym, żeby moi synowie też nimi chodzili. Podczas pracy nad "Singielką" pojawiło się w pewnym momencie pytania: po co mieć rodzinę, skoro jest ona "schowana" w Krakowie i czy może jednak nie pomyśleć o przeprowadzce do Warszawy. Teraz nam się fajnie poukładało, chłopcy poszli do świetnej szkoły, więc pomysł upadł.
Myślisz, że odnalazłbyś się w stolicy? Co jest w Krakowie, czego nie ma tutaj?
- Inne tempo życia (śmiech). Lubię Warszawę i nie miałbym problemu z odnalezieniem się w niej. Przez jakiś czas pomieszkiwałem tu i wydeptałem też tu jakieś swoje ścieżki. To miasto z ogromnym potencjałem, które cały czas się rozwija. W przeciwieństwie trochę do Krakowa. Śmiejemy się ze znajomymi, że gdyby większość pomysłów została zrealizowana, a nie utopiona w piwie, to byłoby zupełnie inne miasto. Tym bardziej więc cieszę się i uznaję za swój mały sukces fakt, że udało nam się rozkręcić wcześniej wspomnianą grupę Impro KRK. Był to pomysł przy piwie, który nie został przy nim utopiony (śmiech). Z Małopolską jestem też bardziej związany teatralnie, tutaj stawiałem swoje pierwsze kroki w teatrach. Najpierw Łaźnia Nowa, potem Stary, teraz Słowackiego. I, przede wszystkim, Kraków jest bliżej gór (śmiech).
Pomówmy chwilę o Twoich mediach społecznościowych. Powiem krótko: Chłopaku, minąłeś się z powołaniem. Powinieneś zostać politykiem lub organizatorem akcji charytatywnych. Czy masz poczucie, że sława to nie tylko przywilej, ale też obowiązek?
- Nie myślę w tych kategoriach. Swoją pracę, zwłaszcza w serialach traktuję trochę w kategorii usług, a one polegają na tym, że ludzie czasem uśmiechną się po ciężkim dniu. Po prostu robię w rozrywce (śmiech), która ma często wartość dodaną. Natomiast uważam, że mogę jakoś wykorzystać popularność, którą zyskałem, poruszając tematy dla mnie ważne i istotne. Na przykład - tolerancja, której, moim zdaniem, delikatnie mówiąc jest w tym kraju niedobór. W takiej sytuacji często myślę też o przyszłości, jaką chciałbym zagwarantować swoim synom. Próba poprawy świata w jakim żyję jest warta wysiłku, bez znaczenia w jakiej roli to robię. Czy jako osoba publiczna, czy określając się politycznie. To jest walka o rzeczywistość, która jest nasza a nie jakiś "onych". Jeśli chodzi o charytatywność, od kilku lat związany jestem z kilkoma inicjatywami, z Buisness Runem, Ogólnopolskimi Dniami Integracji "Zwyciężać Mimo Wszystko", wspieram też takie akcje jak Szlachetna Paczka czy Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Jest też jedna, którą robię corocznie, od tego roku także jako organizator, i która narodziła się jeszcze przed moją popularnością, czyli zawody narciarskie "Krzysiek Pomaga Pomagać". W tym roku odbędą się one 3 lutego w Suchem k. Zakopanego, zapraszam serdecznie. Naszymi ambasadorami są m.in. Maciej Zakościelny, Julia Kamińska, Kuba Wesołowski, Antek Królikowski. Sama akcja zaczęła się od pomocy koledze z klubu narciarskiego Yeti, właśnie tytułowemu Krzyśkowi Graczykowi, który uległ wypadkowi. Teraz co roku, razem z Krzysiem wspieramy kogoś innego. Pomaganie jest piękne na wielu płaszczyznach - daje radość pomagającemu i świadomość, że może coś zrobić realnie, ale też sprawia, że zaczynamy doceniać, to co mamy. Smakować życia. Jak mam więc szansę dołożyć swoją drobną cegiełkę, to czemu nie!
Akcje charytatywne opierają się też na chęci ludzkiej pomocy. Chyba masz wiarę w nich i dobro, które mają w sobie.
- Mam 34 lata i nadal wierzę, że decyzja każdego z nas zmienia świat. Podoba mi się jak powiedział to Jurek Owsiak, że "pielęgnuje w sobie tą naiwność". Ja też staram się pielęgnować. Owszem można zbudować mur wokół siebie i odciąć się od wszystkiego. Ale im bardziej się odsuwasz, tym bardziej się boisz. Kiedyś pojechałem z Łaźnią Nową na spektakl do Singapuru. Po zakończonej pracy stwierdziliśmy z kolegą Tomkiem Sobczakiem, że jak już jesteśmy po tej drugiej stronie świata, zostańmy na dłużej. Ekipa teatralna wróciła do Polski, a my ruszyliśmy do Malezji. Przeszliśmy granice na piechotę i znaliśmy się w mieście Johor Bahru. To był inny świat, głośno, szybko, byłem jedynym blondynem na ulicy i nie ukrywam poczułem się nieswojo. Po godzinie nie mogłem wyjść z zachwytu. Podróżowaliśmy jak na "plecakowców" stosunkowo krótko bo ok 10 dni ale i tak spotkaliśmy wielu wspaniałych ludzi. Oczywiście, na dzień dobry zostaliśmy specjalnie wprowadzeni w błąd, trochę "oszyci", ale wychodzę z założenia, że turyści są po to, żeby ich okradać. Zwłaszcza Europejczycy w krajach postkolonialnych - zasłużyli.(śmiech) A tak poważnie, jak uśmiechasz się do świata, świat uśmiecha się do ciebie. Wolę być raz okradziony, niż nikomu nie pomagać, nie poznawać świata i ludzi. Zresztą często przywiązujemy za dużą wagę do przedmiotów, a nie są one tego warte. Naprawdę ważny jest drugi człowiek. Warto o tym pamiętać zwłaszcza w naszym pięknym, podzielonym kraju.
Tkwi w tobie żądza przygody. Nie myślałeś o udziale w programie typu "Agent" albo "Azja Express"?
- Miałem nawet zaproszenie do drugiej edycji "Agent - Gwiazdy". Rozważałem ją, ale wówczas dostałem też propozycję z teatru. Podjąłem świadomą decyzję w kwestii wizerunkowej. Wiedziałem, że mam szansę na przeżycie fenomenalnej przygody, ale uznałem, że jeśli chcę być aktorem bardziej niż osobistością telewizyjną, ważniejsze jest zrobienie pełnokrwistego spektaklu. Teatr od zawsze jest dla mnie ważnym elementem mojego zawodu. Pomaga zachować równowagę, podejmować ryzyko oraz mówić o sprawach naprawdę istotnych.
To na koniec wróćmy do polityki. Będziesz jednym z tych aktorów, którzy na emeryturze zamienią świat artystyczny na dyplomację?
- Nie zarzekam się, że nie. Jako chłopiec, kiedy koledzy mówili, że chcą być policjantami, ja mówiłem, że będę prezydentem. Zresztą to marzenie moich dziadków. (śmiech)