Na dobre i na złe
Ocena
serialu
9,6
Super
Ocen: 86442
Oceń
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10

"Na dobre i na złe": Doktor Sambor odchodzi z Leśnej Góry

Przez dziesięć lat grał doktora Sambora w „Na dobre i na złe”. Niestety, nadszedł czas, by się z serialem rozstać... Panie mogą jednak spać spokojnie: przystojny chirurg nie zniknie z rozgrywającego się także w Leśnej Górze „Na sygnale”.




Rola doktora Sambora jest niczym spełnienie marzeń z dzieciństwa, bo chciał pan zostać lekarzem...

- W pewnym okresie zrodziła się w mojej dziecięcej głowie ta irracjonalna myśl, bo trudno sobie wyobrazić, by kilkunastoletni chłopak był zafascynowany atmosferą szpitala czy estetyką ośrodków zdrowia. Moja młodość to nie był czas schludnych, nowoczesnych przychodni. Z medycyną kojarzyły się zaniedbane, obskurne miejsca. Nigdy jednak nie marzyłem o tym, by kroić ludzi. Pociągała mnie genetyka.

To jak pan po latach zareagował na propozycję zagrania chirurga?

Reklama

- Propozycja pojawiła się w 2004 r. Na scenie byłem już od 10 lat i przez ten czas kontestowałem twórczość serialową, m.in. z uwagi na jej poziom. "Na dobre i na złe" od początku wyrastało ponad przeciętną. W kategorii seriali długoterminowych do dziś nie ma sobie równych. Kiedy pojawiła się propozycja, nie zastanawiałem się długo.


Śledził pan wcześniej losy bohaterów szpitala w Leśnej Górze?

- Tak. Nie systematycznie, ale z przyjemnością. Choćby ze względu na nazwiska realizatorów. Pierwsze sezony tworzyli znakomici reżyserzy: Teresa Kotlarczyk, Maciej Dejczer, Maciej Pieprzyca, Radosław Piwowarski. Była też świetna ekipa aktorska, wielkie nazwiska nawet w epizodach. Na palcach obu rąk można zliczyć tych, którzy w "Na dobre i na złe" nie zagrali.


Pana przygoda z serialem trwa już jedenasty rok.

 - Właściwie trwała. Właśnie wygasa moja umowa z produkcją, której postanowiłem nie przedłużać. Rozstaliśmy się w zgodzie. Już jakieś dwa lata temu wątek Sambora zaczął schodzić na drugi plan. W tym czasie rozpoczęto realizację "Na sygnale", czyli krótkiej wariacji na temat Leśnej Góry. Producenci potrzebowali postaci, która stanie się naturalnym łącznikiem z "Na dobre i na złe". Przystałem na nią. Natomiast jeśli chodzi o "Na dobre i na złe" - myślę, że pewien zasób energii się wyczerpał.

Co się stanie z Samborem?

- Nic się nie stanie. Po prostu rozpłynie się w nicości.


Mówi się, że aktorzy to lekarze dusz. Czyli medycyna i aktorstwo są pokrewne. Z tą różnicą, że aktorstwo uprawia się bez skalpela.

- Na obecnym etapie mojej zawodowej przygody jestem daleki od formułowania definicji dotyczących aktorstwa. Zawsze wydawało mi się, że uprawianie tego zawodu wymaga po prostu dużego poziomu empatii. Są aktorzy, którzy twierdzą, że za wszelką cenę należy bronić swojego bohatera. W geście obrony jest jednak ocena, a ja nie chcę oceniać, istotniejsze jest współodczuwanie. No i trzeba swojego bohatera choć trochę zrozumieć.

Mija 21 lat od ukończenia przez pana szkoły teatralnej. Przez ten czas - oprócz Sambora - nie miał pan szczęścia do kamery. Inaczej jest z teatrem. Dane było panu pracować z wybitnymi reżyserami: Jerzy Jarocki, Krystian Lupa, Barbara Sass, Krzysztof Jasiński. To pana satysfakcjonuje, czy jednak czuje Pan żal, że film tak rzadko się o pana upomina?

- Pewnie, że chciałbym więcej, ale nie należy o tym mówić w kategoriach żalu. Zdecydowałem się na udział w serialu. Wieloletni związek z jedną postacią ma swoje plusy: nauczyłem się pracy z kamerą, poznałem mnóstwo świetnych ludzi, zyskałem rozpoznawalność, ale z drugiej strony przylgnęła do mnie łatka doktora. Nie wiem, jak długo będę musiał pracować, żeby się jej pozbyć.


I żeby znów zadzwonił Spielberg!

- Dokładnie. Prawdą jest, że oprócz "Na dobre..." nie mam większych osiągnięć w TV.

Nie zapominajmy, że film i seriale to głównie Warszawa.

- Dlatego mówię o żalu. Zdecydowałem się zostać w Krakowie. Funkcjonuję na zasadach, które sam zdefiniowałem. Gram dużo w teatrze, wchodzę z obsady w obsadę. W Warszawie uchodzę za aktora mało dyspozycyjnego i to też przekłada się na ilość propozycji.

A myślał pan o przeprowadzce?

- To był jeden z powodów, dla których nie rozstałem się z serialem wcześniej. Parę lat temu zaczęły się rozwijać moje sprawy teatralne w Warszawie. Dostaliśmy z żoną propozycję angażu w Teatrze Polskim. Jednak po gorących dyskusjach stanęło na tym, że zostajemy w Krakowie i konsumujemy tę decyzję z całym "dobrodziejstwem inwentarza".

Wielu jest znakomitych krakowskich artystów, którzy świetnie sobie radzą w Warszawie.

- Jest ich na tyle dużo, że w pociągu relacji Kraków-Warszawa są dla nas zarezerwowane na stałe trzy przedziały (śmiech).

Pojedźmy jeszcze tym składem. W "Magicznym drzewie" zagrał pan konduktora.


- Ta rola rozszerzyła target moich widzów o przedział wiekowy 5-12 lat. Koledzy córki kojarzą mnie właśnie z tą postacią.

Zdarzyło się panu kiedyś podróżować na gapę?

- Chyba nie, ale pamięć płata mi figle. Nie ze względu na wiek, lecz mnogość wspomnień. Więc jeśli teraz powiem panu, że nigdy nie jechałem na gapę, to pewnie za kilka dni dowie się pan, że zdarzyło mi się to wielokrotnie.

Pytam, bo na próżno szukać o panu tabloidowych sensacji. Może poza tą, że w liceum był Pan uczniem o największej ilości opuszczonych zajęć.

- Nie miało to nic wspólnego z wagarowaniem. Cały ten czas spędzałem na próbach. Grałem w zespole rockowym, dwóch teatrzykach i grupie poezji śpiewanej. To wtedy, w trzeciej klasie liceum, zacząłem myśleć o aktorstwie. W związku z nieobecnościami zostałem zresztą wezwany do dyrektora szkoły. Było mi tak głupio tłumaczyć się teatrzykami i zespołami, że zacząłem go karmić bredniami o nieustających wizytach u dentysty (śmiech).


Nie myślał pan o powrocie do muzykowania?


- Nie znalazłem jeszcze partnerów do grania. Po 40-tce to nie takie proste, ale z muzyką tak naprawdę nigdy nie zerwałem. Do dziś dużo czasu poświęcam grze na gitarze. Najczęściej gram po nocach, bo wtedy mam czas.

Co na to sąsiedzi?

- Nic, bo gram na słuchawkach.

Czyli właściwie jest pan jedynym odbiorcą swojej twórczości.

- To prawda (śmiech). A mam tych utworów już kilkadziesiąt. Ale nie zamykam tematu. Kiedyś w końcu ujrzą światło dzienne. W zeszłym roku wróciłem też do śpiewania. Wszystko za sprawą Wojtka Kościelniaka, który zrealizował w Teatrze im. Słowackiego musical na podstawie powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza "Bracia Dalcz i S-ka". Jesienią przygotowuję wspólnie z muzykami jazzowymi projekt oparty na twórczości Witolda Wirpszy. Radio Kraków zamierza wydać go na płycie. Muzyka to ważna część mojego życia.

Tak jak rodzina. Żona Dominika Bednarczyk też jest aktorką. Rozmawiacie w domu o pracy?

- Nie da się tego uniknąć, gdy pracuje się w jednym teatrze, a często i w tej samej sztuce. Unikanie rozmów na tematy zawodowe byłoby nienaturalne, ale zdarza się, że córka przy obiedzie mówi: "Przestańcie już gadać o teatrze".

A ona przejawia zainteresowanie profesją rodziców?

- O tak. Kaja uwielbia być w teatrze. Kiedy odbieram ją ze szkoły, musimy zaliczyć krótką wizytę w "Słowackim". Choćby na kwadrans, żeby mogła pobyć w kulisach, posiedzieć na widowni, wejść na scenę czy porozmawiać z fryzjerkami. A najlepiej, kiedy odbywa się jakaś próba i może ją sobie podejrzeć.

Myśli pan, że zechce związać swoją przyszłość z teatrem?

- Ma niewiele innych opcji (śmiech). Przy takich rodzicach i atmosferze, w której jest wychowywana, byłbym szczerze zdziwiony, gdyby zabrała się za konstrukcję mostów.

Jesteście państwo jej idolami?

- Może nie zbiera wycinków prasowych na nasz temat, ale fascynuje ją nasza praca.

Idole to gwiazdy, a te pana interesują.

- Teleskop jest zawsze w gotowości, często wyciągam go na taras. Natomiast nie jeżdżę już jak kiedyś na całonocne obserwacje. Znalazłbym czas na astronomię, gdyby doba miała 40 godzin.

A gwiazdy na Ziemi? Ma pan swoich mistrzów?

- Jest paru aktorów, których podziwiam, ale nie będę rzucał nazwiskami. Czułbym się niezręcznie, gdybym kogoś pominął.

Ma pan zawodowe marzenia?

- Z pewnością nie dotyczą one konkretnych tytułów ani autorów. Moje marzenia wiążą się raczej z wyobrażeniem na temat uprawiania sztuki, z określonym rodzajem przekazu. To wszystko wypływa zaś z ciekawości. To chyba cecha, która mnie konstytuuje. Jestem człowiekiem bardzo ciekawym świata. I dopóki posiadam tę właściwość, wszystko w moim życiu ma sens.

Rozmawiał MARCIN KALITA

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Radosław Krzyżowski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy