Łukasz Simlat: Aktor przez siedem dni w tygodniu
"Matka" to pierwszy w zawodowej karierze Łukasza Simlata serial Polsatu (od dziś do obejrzenia w Polsat Box Go). W produkcji Piotra Trzaskalskiego według scenariusza Igora Brejdyganta wciela się w on w męża tytułowej dziennikarki śledczej (Olga Bołądź), który wspólnie z żoną będzie starał się wyjaśnić okoliczności samobójczej śmierci 12-letniego syna kobiety. W rozmowie ze Światem Seriali Łukasz Simlat podkreślił, że "Matkę" charakteryzuje "minimalistyczne aktorstwo" i niepozbawiona suspensu "filmowa narracja". - Bohaterowie "Matki" będą emocjonalnie złożeni i nie raz zaskoczą widza - zapewnia aktor.
Materiał zawiera linki partnerów reklamowych.
Główną bohaterką 8-odcinkowego serialu jest dziennikarka śledcza Agnieszka (Olga Bołądź). Kobieta stara się pogodzić z samobójczą śmiercią dwunastoletniego syna.
Po paru latach od rodzinnej tragedii jej mąż Jacek (Łukasz Simlat) dostaje pracę w Holandii, wydaje się, że to idealny moment na przeprowadzkę i rozpoczęcie nowego etapu życia. Na przeszkodzie staje Rafał (Marcin Kowalczyk), który wiele lat temu był bohaterem jednego z reportaży Agnieszki, a teraz odsiaduje wyrok za morderstwo. Mężczyzna prosi dziennikarkę o pomoc w rozwikłaniu zagadki kryminalnej.
Agnieszka ponownie angażuje się w pozornie zamkniętą sprawę i odkrywa szokującą prawdę. Okazuje się, że morderstwo, o które był oskarżony Rafał, jest powiązane ze śmiercią jej syna. Zamiast wyjechać z kraju, Agnieszka zaczyna obsesyjnie szukać oprawców, którzy w rzeczywistości są bliżej niż myśli...
Pomysłodawcą i scenarzystą jest Igor Brejdygant, autor takich hitów jak "Rysa", "Układ" czy "Szadź". Reżyserem jest Piotr Trzaskalski znany między innymi z takich produkcji, jak "Edi", "Mój rower" czy "Mistrz". Drugim scenarzystą jest Bartosz Janiszewski ("Ultraviolet", "Wataha").
Kogo pan gra w serialu "Matka"? Wiadomo, że ma na imię Jacek, jest mężem tytułowej bohaterki [Olga Bołądź - przyp. red.] i otrzymuje ofertę pracy w Holandii.
Łukasz Simlat: - Mój Jacek jest pracownikiem korpo, z powodu dobrego CV na horyzoncie rysuje się praca za granicą. Proza życia. Ale prozaiczność wszystkich bohaterów tego serialu, prozaiczność rzeczy, którymi się zajmują i zrzucenie na tę prozaiczność bardzo nieprozaicznych problemów - niewykoślawionych, ale niestandardowych relacji zapisanych przez scenarzystę [Igor Brejdygant - przyp.red.] powoduje, że ci bohaterowie są barwni.
Wiemy też, że małżeństwo kilka lat wcześniej straciło dziecko, które popełniło samobójstwo.
- Mój bohater nie jest ojcem, tylko ojczymem dziecka, co jest bardzo ciekawe. To nieco wypacza sztampowość tych rodzinnych relacji i daje aktorowi możliwość spojrzenia na to w zupełnie inny sposób. Wrzucić widza w pewien kanał zastanowienia - co znaczy taka relacja, czy ona jest związana z prawdziwymi emocjami, na ile współczynnik ludzki jest w człowieku gorący, żeby w tych emocjach być szlachetnym. To niestandardowe podejście scenarzysty i gęsta siatka relacji międzyludzkich powoduje, że jest to ciekawy materiał dla aktora, żeby to sobie na przestrzeni ośmiu odcinków rozebrać na czynniki pierwsze, znaleźć esencję tych wszystkich zdarzeń i - co było dla nas ważne - potraktować je w sposób filmowy, okiem reżysera kinowego.
- To był nasz zakus, żeby przy użyciu bardzo minimalistycznego aktorstwa próbować widza magnesować tajemnicą.
W pana ostatnich kinowych rolach - w "Sonacie" i "Broad Peaku" - wcielał się pan w żyjące postaci - odpowiednio ojca głównego bohatera - Łukasza Płonkę i alpinistę Krzysztofa Wielickiego. W "Matce" kreuje pan fikcyjną postać. Z czego "zrobił" pan ekranowego Jacka?
- Jak aktor gra osobę żyjącą, obowiązuje go inny rodzaj doświadczenia - nazywam to świadomością hamulcową. To, że gramy osobę, która przyjdzie na premierę filmu, może aktora w pewien sposób sznurować i blokować. Ważne więc, żeby ten rodzaj lęku i stresu nie zdeterminował naszego zadania aktorskiego.
- W "Broad Peaku" grałem Krzysztofa Wielickiego, ale na ekranie jestem może z pięć minut. Dzięki internetowi dysponuję wieloma materiałami medialnymi na temat mojego bohatera i nie mam potrzeby spotykania się z Krzysztofem Wielickim, bo jest na jego temat mnóstwo publikacji i książek - ja ma prawo do swojej interpretacji, ale to, jaką energię posiada Krzysztof Wielicki, sposób jego wypowiedzi, zachowania - to wszystko znajdę w internecie.
- W przypadku Łukasza Płonki, anonimowego mężczyzny z Murzasichla, który wiem, że przyjdzie na premierę "Sonaty" - dochodzi do głosu zawodowa uczciwość, która wymaga, że trzeba z tym człowiekiem spędzić dużo czasu, porozmawiać i spróbować zrozumieć jego świat. Zobaczyć gdzie mój i jego świat się pokrywają, na co patrzymy w ten sam sposób. Wiadomo, że ten proces wymaga czasu.
- Kiedy gram postać fikcyjną, a taką jest Jacek z "Matki", w grę wchodzi tylko moja wyobraźnia. Muszę przeczytać scenariusz, aby mieć świadomość, gdzie się zaczyna i w jakim momencie się kończy. Potrzebuję wszystkie elementy tej układanki wyważyć - to jest zadanie dla mojego zawodowego potencjometru, który, nie oszukujmy się, może mnie czasem zawodzić. Wierzę jednak, że moja zawodowa intuicja prawidłowo reguluje pracę tego potencjometru.
- Werwa tego zawodu przekłada się na umiejętność pracowania na mikroskali. Ten zawodowy potencjometr wchodzi w grę, kiedy muszę sobie pewne sceny wyobrazić i oszacować je pod kątem emocji. Jeżeli widzę, że w danej scenie są bardzo sztampowe emocje, to moim zadaniem jest wymyślić, jak tymi emocjami dotrzeć do widza. Muszę znaleźć na nie jakiś nowy sposób, na przykład połączyć dwie emocje w jedną, żeby znaleźć jakiś wyrazistą emocjonalną barwę - żeby to było magnesujące dla widza. Nie chciałbym, aby potencjalna przewidywalność stała się dla widza oczywistością. To jest moje zawodowe wyzwanie. Mogę to robić w skali mikro, żeby tylko coś wprowadzić nowego do sceny, albo spróbować tak zwanego "aktorstwa ekstremalnego" - jak mówił Maklakiewicz: "przyp...ić i odpuścić". To są takie aktorskie zadania, że wiem, że mogę docisnąć pedał gazu, żeby dać widzowi jakąś frajdę. W przypadku anonimowego bohatera w grę wchodzi wyłącznie wyobraźnia aktora, którą trzeba regularnie rozpychać - trzeba oglądać filmy i seriale. I trzeba z tego czerpać, nie na zasadzie kopiuj-wklej, tylko jako forma inspiracji czy interpretacyjnego pryzmatu. Wiele wektorów się wtedy ujawnia, jak aktor zamyka oczy i rozmyśla o scenach.
W rozmowie z Interią na tegorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni określił pan aktorstwo mianem "narkotyku niewiedzy". Chodziło o to, że każda nowa rola jest jakby otwarciem na to, co nieznane i nieoczywiste. Mam wrażenie, że w przypadku "Matki" ten "narkotyk niewiedzy" jest niezwykle twardy - to pana pierwsze spotkanie z reżyserem Piotrem Trzaskalskim, wydaje mi się, że to również pierwszy w pana karierze serial dla Polsatu.
- Tak. Pierwszy raz. Ale zdecydował pewien rodzaj zakusu na projekt. Patrzysz na drużynę, na poszczególnych "zawodników" i myślisz sobie: "Mamy szansę na niezłą tiki-takę". Tak się mówi: nieważne co, ale ważne z kim. Ta wspólna zawodowa świadomość zaowocowała chęcią zrobienia ośmiu godzinnych filmowych odcinków - z filmową narracją, z kinowym spojrzeniem reżyserskim i z esencjonalnym, bardzo minimalistycznym aktorstwem, które bardzo lubię. Nie od razu dajemy wszystko widzowi, tylko próbujemy pracować na ten suspens, staramy się widza inteligentnie oszukiwać. Jak zobaczyłem "obstawę" i przeczytałem materiał - 90 procent sukcesu to jest papier - widziałem, że mamy szansę strzelać do jednej wspólnej bramki, a nie tak, jak to widzę czasem na planach, że każdy z graczy jest skoncentrowany na swojej bramce i wszyscy są odwróceni do siebie plecami. To była rzecz, która dawała mi siłę, bo wiedziałeś, że pewnych rzeczy - przełamywania wstydu, poznawania się, docierania się w pracy - tutaj już nie będzie. Poza Piotrem z większością ludzi z tego projektu już wcześniej pracowałem. Ale dotychczasowa twórczość Piotra dała mi wskazówkę, w którą stronę w relacji aktor-reżyser kłaść nacisk, żeby ta praca była obopólnie satysfakcjonująca.
Tłem i motorem napędowym ekranowych wydarzeń w "Matce" jest pewne traumatyczne doświadczenie z przeszłości bohaterów - dowiedzą się, że syn tytułowej bohaterki padł ofiarą pedofila. Wydaje się to niezwykle wymagającym aktorskim zadaniem - rodzic, który dowiaduje się, że jego dziecko zostało skrzywdzone seksualnie.
- To jest taki rodzaj emocjonalnej ambiwalencji, przelewania się odpowiedzialności i wyrzeczeń, obarczania się winą. Ten aspekt jest podsycany przez umiejętny zapis relacji międzyludzkich w tym serialu i tajemnicy, która skrywa każdy z bohaterów. Można to różnorako interpretować. Z czym możemy się mierzyć? Z czym mieliśmy do czynienia - mówię tu na przykład o depresji spowodowanej traumatycznymi wydarzeniami? Jak ta pokonana depresja współmałżonka/-ki przekłada się na jej/jego obecną kondycję? Jak sobie z nią radzić? Jak okiełznać strach przed nawrotem? Jaki jest strach przed zakłamywaniem rzeczywistości? Gdzie jest ta granica, kiedy człowiek wariuje? To są takie rzeczy, że jak je człowiek podsumuje i rozpisze - to wachlarz aktorskich możliwości jest bardzo duży. Pozostaje pytanie - na której emocji się skupić? Na wszystkich! Bogactwo tego zapisu spowodowała, że bohaterowie "Matki" będą dla widza ciekawi. Będą emocjonalnie złożeni i nie raz zaskoczą widza. Fabuła nakierowuje nas na jakieś odpowiedzi, a tu nagle się okazuje, że chyba nie mamy racji. Miałem wrażenie, że przy reżyserskim oku Piotra Trzaskalskiego to zadziała.
Coś się pana trzymają ostatnio tematy tabu. Kazirodztwo w "Głupcach", pedofilia w "Matce".
- Aktor zawsze czeka na coś nowego. Nie zawsze tak wychodzi, że to aktor decyduje, co chce robić. Pod wieloma rzeczami się nie podpiszę . Podejście do człowieka namazanego doświadczeniem pedofilii, który - co ważne - nie jest sprawcą pedofilii, ma jeszcze możliwość odegrania się za wszystkie krzywdy, powoduje, że to jest element, który przekonuje mnie do akceptacji scenariusza. Gdyby się okazało, że ktoś mi nie daje [do przeczytania - przyp. red.] ostatniego odcinka, w którym okazuje się, że mój bohater jest pedofilem, nie rozmawialibyśmy teraz o tym serialu. To są tematy, które okazują się wciąż gorące medialnie gorące, ale jakoś ciągle je omijamy. I ciągle ktoś mi mówi, że zna lub znał takie małżeństwo, jakie przedstawiliśmy w "Głupcach". Tylko że to jest zamiecione pod dywan, bo o tym nie możemy rozmawiać.
Często zdarza się panu odrzucać scenariusze?
- Aktorów, którzy mogą sobie pozwolić na odmawianie scenariuszy, jest w Polsce dwóch, może trzech. Mnie się to zdarza, jeśli przeczytam scenariusz i papier nic ze mną nie robi; albo jest to źle napisane; albo nie mam pojęcia, o czym czytam; albo wiem, o czym czytam, ale nie mam nic do powiedzenia na ten temat - mój zakres doświadczeń i wyobraźni kończy się w tym miejscu. W związku z tym nieuczciwe byłoby z mojej strony podjąć się takiego wyzwania przy tak spłyconym podejściu i przy braku czasu na research. Raczej się tu nie spełnię zawodowo, nie wyciągnę żadnych wniosków, nie przekroczę żadnej aktorskiej granicy - w takich przypadkach raczej odmawiam. Nie jest to częste - to prawda, ale zdarza się.
W serialu "Matka", jak sam tytuł wskazuje - główną rolę gra pana ekranowa żona, Olga Bołądź. To już zaczyna być trochę zastanawiające. Mimo iż w ostatnich latach tworzy pan wyraziste, zapadające w pamięci widzów postaci, zawsze są to drugoplanowi bohaterowie. Kiedy Łukasz Simlat dostanie w końcu swój film lub serial?
- Nie wiem. Nie potrafię udzielić odpowiedzi na to pytanie. Może nie jestem mainstreamowy, może nie bywam, może nie zabiegam. Ale proszę spojrzeć na Mariana Dziędziela, który jest genialnym aktorem filmowym, ale na swój moment czekał aż do "Gier ulicznych" Krauzego. Potem już ruszyło. Tylko, że wtedy on miał już prawie 50 lat, a dopiero wtedy w świadomości kinowego widza zaistniał jako aktor. Nagle wszyscy się ocknęli: "O, jaki wspaniały aktor!". To mnie zawsze śmieszy: " A co, tego aktora wcześniej nie było"? Ja na szczęście nie mam powodów do narzekań, cały czas pracuję. Jestem wierny i ufny temu, że nadejdzie moment, w którym znajdę się w odpowiednim miejscu i czasie, że przyjdzie scenariusz z główną rolą i będę miał coś więcej do powiedzenia i - co najważniejsze - będę wiedział, jak to zrobić. Może tak to będzie wyglądało.
Gdybyśmy byli w Stanach, Adam Mika [bohater serialu "Rojst ‘97" - przyp red.] z pewnością doczekałby się już serialowego spin-offa.
- Kto wie? "Better call Adam Mika".
Koniec roku to zazwyczaj czas podsumowań, pan dodatkowo w grudniu świętuje też 45. urodziny. To pretekst do tego, by spojrzeć wstecz czy raczej koncentruje się pan na przyszłości?
- Innego świata, poza tym, którego doświadczamy, nie znamy. Przeraża mnie to, jaki wpływ ma na nas mnogość bodźców. To zmusza mnie do przemyśleń, co będzie - nawet nie za rok, ale za tydzień. Pandemia sprawiła, że prywatnie przestawiłem się na rodzaj życia z dnia na dzień. Coraz częściej patrzę też wstecz, ponieważ ilość impulsów, która nas otacza, sprawiła, że to wszystko strasznie zaczęło zasuwać i zaczynam coraz bardziej tęsknić za analogowością świata. To jest nieodwracalny proces. Pogodzenie się z tym faktem pochłania sporo mojej energii. Ten świat, który znam z dzieciństwa, który pielęgnowałem przez tyle lat, już nigdy nie wróci. Trzeba znaleźć w sobie mądrość, żeby tą energię teraz w sobie przeflancować i radzić sobie w tej nowej rzeczywistości.
Pandemia pana przeorała?
- Najpierw się przynosi tego koronawirusa z planu bez szczepień, najpierw on człowieka ora. Ale wcześniej przeorało mnie to, że można świat zatrzymać na parę miesięcy bez żadnych konsekwencji, bez żadnej wykładni dla ludzi, co powinni robić, bez pomocy. Z taki podejściem: "ziemniaki do piwnicy, na razie nie gotujemy". To mi uświadomiło, jakim ziarnkiem piasku jest człowiek na tym świecie, jak bardzo nie ma wpływu na swoje życie. To mnie mocno przeczołgało. A druga sprawa, że po lockdownie wszystko przyspieszyło w niesamowity sposób. Rytm, jaki złapał świat, mocno mnie przeraził. Przestraszyłem się, że tak to już może wyglądać, że stanie się to normą. To mnie przeraża, że zaczynam poświęcać coraz więcej energii na sposoby wyjścia z tej pułapki. A energii zaczyna ubywać, bo niestety, starzejemy się.
- Nigdy nie świętowałem przesadnie swoich urodzin, był to dla mnie raczej powód do smutku, jakby nie patrzyć, rok mniej. Zawsze miałem takie podejście. A co nam pisane, tego nikt nie wie.
Pan jeszcze gra w teatrze?
- Skakałem po paru teatrach - Powszechny, Studio, skąd nas wyrzucili, jak zaczęliśmy protestować. Parę lat byłem bez etatu, gram impresaryjnie u Grażyny Wolszczak w Garnizonie Sztuki a od tego roku poszedłem na etat do Teatru Ateneum.
- To jest znak naszych czasów, że żadnego teatru impresaryjnego nie stać na to, żeby zrezygnować z komedii. Ludzie chcą chodzić na komedie i na komediach się zarabia. Żaden teatr impresaryjny nie zrobi Czechowa. To jest coś, co sprawia, że przemawia do mnie cały czas teatr instytucjonalny, czyli państwowy, który stać na to, by przez dwa miesiące zagłębić się nad zupełnie niekomercyjnym przedsięwzięciem. To jest ta aktorska namiastka analogowości.
Teatry impresaryjne robią komedie, żeby się utrzymać. Aktorowi też trudno się utrzymać?
- Nie jestem nikim innym jak zwykłym człowiekiem, który też robi zakupy. Gdzie robię te zakupy, to już zależy ode mnie. Ale w sklepiku osiedlowym widzę, jakie sumy zostawiam. To jest przerażający widok. Czy trudno jest się utrzymać? To zależy, jakie jest podejście aktora do pieniądza. Nigdy nie prowadziłem rozrzutnego stylu życia, nie pociąga mnie hazard, nie mam takiego problemu, że nie radzę sobie z pieniądzem. Muszę tylko podejmować męskie decyzje, ile mogę wydać. To jest ta dorosłość, którą należy w sobie pielęgnować. Ja dodatkowo nie lubię mieć długów - kolejny neon, który miga mi nad głową.
- Ale co będzie za pół roku? Nasz zawód jest nieobliczalny. Nie wiemy, czy za pół roku telefon wciąż będzie dzwonił. Kiedy aktor widzi, że jakiś pomysł, nad którym pracuje, wymaga dodatkowych szlifów, szybko przypina mu się łatkę trudnego we współpracy. Na poprawki nie ma czasu, bo wszystko musi być zrobione szybko. To mnie trochę przeraża. Kiedy chce się coś zrobić dobrze, to człowiek staje się automatycznie "trudny we współpracy". Jak aktor chce zrobić próby przed ujęciem i widzi, że ekipa się krzywi, bo chce już iść do domu. Więc to jest mój prywatny strach, czy telefon będzie wciąż dzwonił.
Czego panu życzyć na 45. urodziny?
- Higieny zawodowej. To zaczyna u nas kuleć. Kilkanaście lat temu grałem w "Lekcjach pana Kuki" Darka Gajewskiego, w którym grał też niemiecki aktor August Diehl. Pytam się go: "August, jak to tam u was jest?". "Wiecie, u nas w Berlinie, jak ktoś jest na etacie w teatrze państwowym, to nie musi już dodatkowo chałturzyć. Możemy się utrzymać, wykształcić dziecko, odłożyć na wakacje i mieć na benzynę" - odpowiedział. "Spoko. A co teraz robisz August?" - pytam. "A, kręcę z Tarantino taki film ‘Bękarty wojny’". Ta rozmowa we mnie siedzi po dziś dzień. U nas aktor musi pracować siedem dni w tygodniu - nie przesadzam. W ogólnym mniemaniu mainstreamu jesteśmy darmozjadami, ale ja czasami pracuję siedem dni w tygodniu, zdarza się nawet, że 30 dni w miesiącu. A mój dzień wygląda tak, że pół godziny jadę na plan, na planie spędzam 12 godzin, rozcharakteryzowuję się, potem jadę pół godziny do teatru, jestem godzinę przed spektaklem, na scenie spędzam dwie godziny, do domu jadę pół godziny - wychodzi 17 godzin w pracy. Wyobraźmy sobie, że tak wygląda pięć dni w tygodniu. Ludzie mówią - to jest niemożliwe. A jednak. Więc higiena. Pół wakacji leżałem na łóżku myśląc, jak to przemodelować, żeby to miało ręce i nogi i nie udało mi się nic wymyślić.
Thriller psychologiczny "Matka" można oglądać od 30 listopada na platformie Polsat Box Go TUTAJ!
Materiał zawierał linki partnerów reklamowych.