Olga Szomańska: Cała prawda o odejściu z TVP! Dlaczego uśmiercono ją w "M jak miłość"?
Olga Szomańska, którą telewidzowie pokochali w roli sympatycznej Marzenki w "M jak miłość", jest przede wszystkim utalentowaną wokalistką, występującą od lat na deskach teatrów muzycznych. Niedawno Olga wypuściła w świat swoje nowe muzyczne dziecko - płytę "Ja lubię". Płyta, jak twierdzi jej autorka, utkana jest z przyjaźni, miłości, tęsknoty, czułości i dobra.
Scenarzyści "M jak miłość" zdecydowali, że Marzenka (Olga Szomańska) i Andrzejek (Tomasz Oświeciński) pożegnali się z serialem. Podczas narady scenariuszowej już rok temu została podjęta decyzja o uśmierceniu Marzenki i Andrzejka. Wcześniej sieć obiegły plotki, że przyczyną usunięcia serialowego Andrzejka miało być zamieszanie związane z tzw. aferą VAT-owską. Okazały się jednak nieprawdziwe.
Produkcja "M jak miłość" wydała oficjalne oświadczenie, w którym wyjaśniła widzom najchętniej oglądanej polskiej telenoweli, dlaczego postanowiła rozstać się z dwójką aktorów:
"By utrzymać wielomilionową widownię przed telewizorami, od czasu do czasu potrzebny jest zabieg dramaturgiczny, który wstrząśnie fanami. Musimy dostarczać naszym widzom całego spektrum elektryzujących emocji. W tym sezonie zobaczą na małym ekranie zarówno długo oczekiwany ślub Pawła (Rafał Mroczek) z Franką (Dominika Kachlik), jak i śmierć Lisieckich. Długo zastanawialiśmy się nad tym, kto powinien pożegnać się z życiem, by zrobić wrażenie porównywalne ze śmiercią Tomka Chodakowskiego, w którego wcielał się uwielbiany powszechnie Andrzej Młynarczyk. Podczas wielogodzinnej burzy mózgów postanowiliśmy, że nie pozbędziemy się z obsady nikogo z rodziny Mostowiaków, tylko kogoś z jej najbliższego otoczenia. Ostatecznie padło na Marzenkę i Andrzejka" - mogliśmy przeczytać w oficjalnym stanowisku TVP.
Koniec końców bohaterowie grani przez Szomańską i Oświecińskiego - Lisieccy - zginęli w wypadku samochodowym. Po wspólnie spędzonym wieczorze z Bartkiem (Arkadiusz Smoleński) i Ulą (Iga Krefft) para zostawiła pod ich opieką córkę i postanowiła wrócić do domu. Na drodze padli ofiarą pijanego kierowcy.
Decyzja o uśmierceniu bohaterów bardzo nie spodobała się widzom, którzy swoje niezadowolenie wyrazili w mediach społecznościowych - byli zdania, że taka decyzja nie była w ogóle potrzebna; że szkoda tracić tak sympatycznych bohaterów i że scenarzyści "wywinęli" widzom numer.
Kilka dni po emisji 1618. odcinka "M jak miłość" Olga Szomańska zamieściła wpis na Facebooku.
"To już naprawdę koniec . Dziękuje Wam kochani Widzowie za Waszą Miłość . Codzienną serdeczność . Masę listów , wiadomości . Za wspaniałe spotkania . Marzenka i Andrzejek niech zostaną w Waszych sercach . Kalinka będzie szczęśliwa . Już my z @tomasz_oswiecinski_official przypilnujemy ! [pisownia oryginalna] - napisała.
Ewa Jaśkiewicz, AKPA: Zamknęłaś ważny zawodowy rozdział pt. "M jak miłość". Fani tego serialu nie zobaczą już więcej Marzenki, która zginęła razem z mężem w wypadku.
Olga Szomańska: - To prawda, rozstałam się z serialem. Grałam w nim 8 lat. Mam nadzieję, że Marzenka zostanie w świadomości widzów jako ktoś sympatyczny. Nasz wątek zakończył się dramatycznie, ale może dzięki temu będziemy serdecznie wspominani. Uważam, że byliśmy fajną, radosną parą, która nadawała temu serialowi kolorytu. Nigdy nie narzekałam na pracę na planie. Przeciwnie, wychwalałam ją pod niebiosa. Uwielbiam ludzi, z którymi pracowałam. Do końca życia będę im wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobili.
Coś się kończy, coś zaczyna. Właśnie wypuściłaś w świat nową płytę. Długo nad nią pracowałaś?
- Zaczęłam 3 lata temu. Wcześniej byłam zbyt zajęta, aby zająć się solową, autorską twórczością. Miałam mnóstwo przedstawień i koncertów, grałam w serialach, byłam mamą na pełen etat. Ciągle odkładałam swoje marzenia związane z drugą płytą. Aż wreszcie nastąpił moment, w którym uświadomiłam sobie, że jeśli nie wypuszczę z siebie tych wszystkich dźwięków, to nie zamknę pewnego etapu w moim życiu. Płyta pojawiłaby się wcześniej, ale pandemia pokrzyżowała plany.
Płyta nosi tytuł "Ja lubię". Co lubisz?
Lubię uczciwość w życiu i muzyce. Przyszedł moment, że bardzo polubiłam siebie - jako kobietę, przyjaciela, twórcę. Jak każdy artysta, jestem próżna, ciągle chciałabym się przeglądać w setkach tysięcy oczu, czuć, że to, co zrobiłam, jest dobre. Wynika to nie z braku poczucia własnej wartości, lecz tego, że artysta jest czuły i wrażliwy. Tą płytą zapraszam innych do swojego świata.
Co w nim znajdziemy?
- 14 utworów, a wśród nich prawdziwą perełkę - niepublikowany dotąd utwór mojego taty, kompozytora Włodzimierza Szomańskiego. Nie zdążyliśmy zaśpiewać go razem. Poprosiłam Adama Sztabę, aby ten utwór zaaranżował. Cieszę się, że wspólnie udało się stworzyć coś tak wspaniałego.
Nie jest tajemnicą, że muzykę odziedziczyłaś w genach po rodzicach.
- Można powiedzieć, że wyssałam ją z mlekiem matki. Gdy się urodziłam, bardzo głośno krzyczałam. Dziadek, pochylając się nad kołyską, stwierdził podobno, że kiedyś będzie ze mnie wspaniała piosenkarka. Wychowywałam się w domu pełnym muzyki. Ojciec stale coś komponował. Przez nasz dom, w którym odbywały się próby założonego przez tatę zespołu Spirituals Singer, przewijała się bohema artystyczna Wrocławia. Chodziłam z tatą również na próby do teatrów, gdzie był kierownikiem muzycznym bądź komponował muzykę. Wieczory natomiast często spędzałam w Filharmonii Wrocławskiej, gdzie pracowała moja mama. Tam chłonęłam muzykę klasyczną. Tak więc miałam do wyboru jazz, gospel, muzykę rozrywkową i klasyczną. Fantastyczne! Wszystko to we mnie buzowało i dojrzewało.
Już jako młoda dziewczyna postanowiłaś spróbować swoich sił w "Szansie na sukces".
- To był mój własny wybór. Kiedy w telewizji pojawiła się informacja o castingu do "Szansy na sukces" - to był chyba rok 1997 - weszłam do kuchni i powiedziałam do mamy: "Jadę do Warszawy". Byłam niepełnoletnia. Mama zatrzymała się nad garnkiem zupy, którą gotowała, i powiedziała: "Dobrze, jeśli chcesz, to jedź". Rodzice nigdy mnie do niczego nie zmuszali, nie wysyłali na konkursy, nie pchali na scenę. Ale jeśli podejmowałam takie ryzyko, wspierali mnie.
Co uważasz za punkt zwrotny w twojej muzycznej karierze?
- Przez 10 lat, od wydania pierwszej płyty, bardzo się zmieniłam. Dojrzałam jako kobieta, jestem silniejsza. Choć wciąż jest we mnie kruchość i dziewczęcość, przez lata bycia na scenie musiałam uzbroić się w ochronny pancerz. Przede wszystkim nauczyłam się podejmować decyzje, które są dobre dla mnie i mojej rodziny. Bardzo się zmieniłam, kiedy na świecie pojawił się mój syn. I wtedy, kiedy odszedł mój tato. Inne rzeczy zaczęły być ważne.
Jakim dzieckiem jest twój syn Władek?
- Władek ma 9 lat, cudowne poczucie humoru, wspaniałą empatię, świetnie się z nim rozmawia. To mój chłopiec z Księżyca, który zdarzył się jak wielki cud.
Fajną macie relację?
- Tak, Władek od pierwszych dni swojego życia towarzyszył mi w koncertach i spektaklach. Bywał ze mną na planach zdjęciowych. Doskonale wiedział, czym zajmuje się mama. Jego pierwsze zdanie to "mama lala" - mama śpiewa. Lubimy się i przyjaźnimy. Władek to fajny gość.
Masz wrażenie, że historia się powtarza? Kiedyś ciebie rodzice zabierali do pracy. Teraz ty zapraszasz syna do swojego świata.
- Tak i to jest piękne. Pozwalam mu żyć własnym życiem. Tak jak ja bez przymusu uczestniczyłam w świecie, do którego zaprosili mnie rodzice. Byłam wrażliwa na muzykę. Pamiętam, że jako mała dziewczynka chodziłam do Teatru Polskiego we Wrocławiu, gdzie Jolanta Fraszyńska grała Anię z Zielonego Wzgórza i śpiewała przepiękny utwór "Sukienka z bufkami". Siedziałam na kolanach u taty i wyobrażałam sobie, że kiedyś też będę stała na scenie i śpiewała taki piękny utwór. Cudownie, że Władek też jest czuły na muzykę.
Pewnie dzięki mamie poznał wielu wspaniałych artystów?
- To prawda, choć nie do końca chyba zdaje sobie sprawę, z kim ma do czynienia, kiedy zabieram go na koncerty czy przedstawienia. Andrzej Seweryn czyta mu przed spektaklem bajki, Wojtek Cugowski gra na gitarze, a Marek Piekarczyk uczy różnych sztuczek. Dla niego to po prostu wujkowie i ciocie, koledzy mamy. Nigdy go nie zmuszałam, żeby siedział na widowni, ale on to lubi. Pamiętam koncert w Teatrze Buffo, na którym była też Teresa Lipowska. Koncert był długi, trwał ze 3 godziny. Władek miał wtedy jakieś 5 lat, przez cały wieczór był zasłuchany, śpiewał i klaskał. Pani Teresa nie mogła się nadziwić, że jest taki cierpliwy i w ogóle nie marudzi.
Garnie się do śpiewania?
- Śpiewa i gra po cichu, u siebie w pokoju. Czasem ze mną, ale tylko w domowych pieleszach. Tylko raz w czasie kwarantanny wziął udział w teledysku razem ze mną i Joanną Kołaczkowską z Kabaretu Hrabi, która jest jego ciocią. Zobaczymy, czy w przyszłości pójdzie w ślady mamy.
Nowy Rok puka do drzwi, jakie wiążesz z nim nadzieje i marzenia?
- Marzę, żeby płyta "Ja lubię" dotarła do jak największej liczby fanów, którzy towarzyszą mi przez 22 lata. Jestem dumna, że jako producent muzyczny potrafiłam stworzyć coś, z czego jestem zadowolona. Po premierze płyty otrzymałam setki pięknych wiadomości: - fantastyczny utwór, jaka wolność i siła, ale sztos. Ludzie mówią, że to prawdziwe, bo widać silną kobietę, która wie, czego chce.
Wątek muzyczny gra teraz pierwsze skrzypce, ale nie rezygnujesz z aktorstwa?
- Skąd! Aktorstwo to maja pasja. Nie wyobrażam sobie życia bez grania. Wciąż gram w serialu "Tatuśkowie" - to serial codzienny na antenie Polsatu. Niezwykle wzruszający, serdeczny, dowcipny. Moja bohaterka Monika to matka trójki dzieci, która zaczyna walczyć o swoje marzenia. Przed nami 3. sezon. Absolutne nie zamykam się na aktorstwo.
Zobacz też:
"Detektyw Murdoch": Pięć rzeczy, których nie wiecie o Murodochu