Hanka Bielicka w życiu zaznała wiele bólu i cierpienia
Zmarła w 2006 roku Hanka Bielicka, czyli m. in. masażystka Kowalska z "Wojny domowej", Pajkertowa z "Niewiarygodnych przygód Marka Piegusa" czy ciotka Celina z "Palce lizać", przez całą swoją trwającą 65 lat karierę, bez jednej najmniejszej przerwy, rozbawiała publiczność do łez. Nigdy nie dała po sobie poznać, że jej życie wcale nie było bajką...
Zawsze uśmiechnięta, radosna i tryskająca energią. Elegancka kobieta, koniecznie w kapeluszu (wydawało jej się, że jest w nim dużo przystojniejsza). Znakomicie wykształcona. Oprócz warszawskiej szkoły teatralnej ukończyła romanistykę na UW. Od piątego roku życia uczyła się języków obcych. Poliglotka - znała francuski, angielski, włoski i hiszpański. Z właściwym sobie poczuciem humoru mówiła, że w życiu warto stawiać na wiedzę, bo uroda przemija, a... głowa zostaje. Na scenie niemożliwa gaduła. No właśnie, na scenie. A jaka Hanka Bielicka była w prawdziwym życiu?
Wierzyła, że życie jest zapisane w gwiazdach.
- Miałam zostać albo nauczycielką francuskiego, albo pianistką. Po maturze powiedzieli mamusi w konserwatorium, że córeczka zdolna, tylko, że gra z nut, a nie z pamięci. Stwierdzili, że przyjmą mnie dopiero za rok. Wtedy ja uniosłam się ambicją i trach drzwiami. Widać tak miało być. Dostałam się na romanistykę na Uniwersytet Warszawski. Po drugim roku znalazłam w gazecie ogłoszenie o naborze do szkoły teatralnej. Powiedziałam w domu, że będę zdawać. Moja rodzina jakoś się z tym pogodziła. Zresztą zawsze wspierała mnie w moich decyzjach. Na egzaminach do szkoły teatralnej plotłam straszne bzdury, ale byłam taka śmieszna, że mnie przyjęli. Ze wstydu wlazłam pod stół, na co Zelwerowicz stwierdził, że takiej wariatki jeszcze nie widział, ale chce mieć mnie wśród studentów - wspominała.
- Czego to człowiek nie przeszedł?... Co tu dużo gadać, życie w ogóle jest trudne, moje również. Samej nie mieści mi się w głowie, że ja całe 65 lat bawiłam ludzi! Przecież mój ojciec, najpierw poseł na Sejm, a potem dyrektor Kasy Komunalnej, został skazany, nie wiadomo za co, w Kołymie. NKWD po prostu przyszło i go zabrało. 62-letni mężczyzna dostał 40 lat katorgi! Zmarł w 1947 roku i nikt nam o tym nie powiedział. Moja mamusia, babcia, siostra Marysia i cioteczny brat na siedem lat zostali zesłani do Kazachstanu. Trzy miesiące jechali w jednym wagonie bydlęcym! Przez te wszystkie lata nie mieliśmy żadnego kontaktu! Mamy i siostry nie poznałam po ich powrocie do Polski. W dorożce siedziały dwa szkielety w granatowych drelichach i kaloszach wsuniętych na bose nogi. Nigdy nie zapomnę tego widoku i tych wesz, które ze sobą przywiozły. Dwa lata spałyśmy potem we trzy na jednym tapczanie, a mój mąż Jurek Duszyński na rozkładanym fotelu. Jednego brata rozstrzelali mi w Kozielsku, drugiego bolszewicy zabili w Lublinie, gdy uciekali przed Niemcami, a trzeci zginął w Katyniu. Niemiecka bomba poszła w kamienicę mojej babci, a z mieszkania moich rodziców ludzie rozkradli, rozdrapali wszystko ... Po wojnie ja i Jurek byliśmy goli, poza obrączkami nie mieliśmy nic. Mówię o tym pierwszy raz. W gruncie rzeczy bałam się o tym opowiadać, bo ludzie dziwiliby się, jak ja mogę takie głupoty na scenie wygadywać, skoro zaznałam tyle cierpienia i bólu. Czasem myślę, że całe moje sceniczne życie było sposobem na odreagowanie tych wszystkich okropności - wyznała w swym ostatnim wywiadzie, którego udzieliła serwisowi "Oko cyklopa" Anny Wiejowskiej.
Hanka Bielicka najbardziej żałowała tego, że nie była dostatecznie dobrą córką.
- Dałam jeść, dałam ubranie, ale nie umiałam zapytać mamusi o ten Kazachstan. Bałam się i może to ze strachu schowałam się za ścianę milczenia - dodała.
Flirt zawsze stał u niej wyżej niż miłość spełniona. Uważała, że najpiękniejszym okresem kobiecych kontaktów z mężczyznami są pierwsze spojrzenia, pierwsza wymiana zdań, pierwsze dotyki... Zero konsumpcji! Gdy była w gimnazjum, pani dyrektor powiedziała na apelu: "Z chłopcami wolno chodzić tylko Bielickiej, bo ona nigdy nie chodzi z jednym, zawsze z czterema czy pięcioma".
Dość wcześnie wyszła za mąż za aktora Jerzego Duszyńskiego. To było małżeństwo koleżeńskie. Pobrali się podczas wojny, z biedy.
- Danusia Szaflarska mieszkała w jednym pokoiczku z Irką Brzezińską, a w drugim ja miałam być z Jurkiem. Powiedziałam, że nie ma mowy: tylko przez ołtarz. Przeżyliśmy z Jurkiem razem dwadzieścia lat. Odeszłam od niego, bo zakochałam się w innym. To był literat. Niestety, żonaty. Byłam w tym związku parę lat, ale gdy zobaczyłam, że on nigdy nie będzie do końca mój, zostawiłam mięczaka. Odchorowałam to mocno, myślałam nawet o samobójstwie! - ujawniła.
A gdy była już dojrzała i - w opinii ludzi - majętna - nie spotkała odpowiedniego partnera. W żadnym mężczyźnie nie odnalazła tego, czego szukała.
- Trzeba patrzeć wyraźnie w oczy, co on ma tam pod spodem, a nie tylko liczyć na spełnienie nocy. Myślę, że to, jak potoczyło mi się życie prywatne, to moje szczęście. Może nie tyle moje, a widzów. Gdybym miała dobrego męża, nie byłabym tą Bielicką - powiedziała wielka gwiazda.
Co ciekawe, Jerzego Duszyńskiego urządzała nawet po rozwodzie. Zresztą nadal mieszkali w jednej kamienicy. Mamusia miała jej za złe ten rozwód. Dlatego po jakimś czasie chciała zaproponować eksmężowi powtórne małżeństwo.
- Zjeżdżam w dół windą i spotykam go. Serwus, serwus i już otwieram usta, a on mówi: "Wiesz, za tydzień żenię się z Basią". Byłam tak zaskoczona, że stałam tam chyba z rozdziawioną buzią. Pomyślałam, że dobrze, że choć tym razem nie byłam wyrywna i nie chlapnęłam tej głupoty. Jurek zresztą nie był szczęśliwy w tym małżeństwie. Gdy umierał, to ja byłam przy nim. Mam żal do siebie, że nie potrafiłam się wtedy do końca znaleźć. Jurek leżał umierający, rak go zżerał, a ja byłam przerażona. Nic mądrego nie przychodziło mi do głowy - przyznała.
Aktorka nie miała dzieci, bo uważała, że nie można pogodzić kariery z macierzyństwem. Zresztą jej mąż nie nadawał się na ojca.
- Gdy ja węgiel po schodach wnosiłam, on sobie w brydża grał. Jak każdy amant filmowy, myślał tylko o sobie. Zresztą piękni mężczyźni nigdy nie są wartościowi. W ogóle to ja najbardziej lubiłam mężczyzn chorowitych i nieudaczników. Jak taki siedział z nogą założoną na nogę i palił cygaro, już mi się podobał! Nie mam pojęcia, dlaczego. Zawsze byłam z tych kobiet, co to wszystko umieją. No, wszystko poza gotowaniem. Tylko z rozbieraniem się było gorzej. Zdaje się, że u mnie głowa bardziej pracowała niż te doły. Albo miałam uśpiony seks, albo nie trafiłam na swojego mężczyznę. Czuję, że coś mi umknęło, ale nie żałuję tego, bo nie wiem, czego mam żałować - powiedziała na łamach "Oka cyklopa".
Co pojechała do Ameryki, kupowała tylko materiały, z których powstawały potem wspaniałe suknie, bluzki i spódnice.
- Ale pięknością to ja nigdy nie byłam. Pamiętam, że gdy Kim Novak, która miała taki sam kartoflany nos jak ja, zrobiła sobie operację plastyczną, ja chodziłam z klamerką na kinolu. Dopiero jak Zelwer powiedział, że mój nos wart jest miliony, dałam sobie spokój - przyznała.
- Od dziecka byłam przychrypnięta, ale leczyłam się i na starość mówię lepiej niż za młodu. Przez 15 lat jeździłam do Szczawnicy, a od 35 lat co roku wypoczywam w Ciechocinku. Na wieczór nigdy się nie objadam. Co najwyżej piję szklankę gorącego lub zsiadłego mleka. Żadnej diety nigdy nie stosowałam, po prostu instynktownie niewiele jadłam. Do dziś najbardziej lubię kluski. Zawsze byłam tłusta, dość mocno zbudowana. Sportów raczej nie uprawiałam. Alkohol mógłby dla mnie nie istnieć - twierdziła
W ogóle nie miała pokus. Tylko do gadania, ale wyłącznie na scenie. Nie lubiła pleść przez telefon. Twierdziła, że jest samotnicą. Wygadała się publiczności i nie potrzebowała więcej zwierzeń.
- Patrząc jednak obiektywnie, miałam bardzo bogate życie. W sensie kontaktów z ludźmi, spotkań z publicznością, wyjazdów... Wydaje mi się, że - mimo wszystkich przeciwności losu - umiałam je smakować. Teraz, gdy nie mogę spać w nocy, przypominam sobie różne chwile z przeszłości i robię rachunek sumienia. I wtedy utwierdzam się w przekonaniu, że życie mam udane. Że nic więcej nie dałoby się z niego wycisnąć ponad to, co przeżyłam. Najważniejsze jest robić swoje. Ja miałam to szczęście, że robiłam to, co kocham.
Najbardziej osłabiał ją... brak pracy.
- Wtedy widzę, że z oddechem już nie bardzo, przyjaciółka skleroza się odzywa, wysiadają nogi, ręce, a i inne organy zaczynają szwankować. Mój wiek to już nie żarty! W dodatku to są przepracowane, a nie przeleżane lata. Myślę, że gdybym je przeleżała, na pewno już dawno bym umarła - wyznała w swym ostatnim wywiadzie.