Jej mężem i kochankiem... są seriale!
Jej bohaterkę, Alicję - lubią wszystkie fanki "Klanu". Teraz Maria Winiarska zjednuje sobie sympatię w nowym serialu. Nam opowiada o aktorskich wyzwaniach, rodzinie i niezwykłej relacji z siostrą.
Do tej pory widzowie kojarzyli panią jako Alicję z "Klanu", w którą wciela się pani od lat. Teraz można panią oglądać też w serialu "Prosto w serce", gdzie gra pani Krystynę - gosposię i przyjaciółkę domu Sagowskich. Jak pani się w tym odnajduje?
- "Klan" to jak mąż, z którym żyję od lat, od którego wiele się nauczyłam, z którym jest mi dobrze. A "Prosto w serce" - to jakby... kochanek. Pojawił się nagle, w jesieni mojego życia. I jak wszystko, co nowe, pociąga, ciekawi, ale i burzy mój porządek. W sumie jednak taka sytuacja - mąż i kochanek jednocześnie - bardzo mi odpowiada (śmiech)! Chciałabym, żeby ten układ trwał jak najdłużej - wzbogaca mnie i dodaje skrzydeł do dalszych działań. Bo praca to mój żywioł.
A jeśli zdarzy się wolne popołudnie, to który z tych seriali pani obejrzy?
- To zależy, z kim się akurat znajdę przed telewizorem. Jeśli będzie to mama męża, to oglądamy "Klan", bo moja teściowa jest jego fanką, od początku. Natomiast "Prosto w serce" śledzę m.in. z naszą... gosposią. Za każdym razem ubolewa że nie ma takiego fartuszka, jak serialowa Krystyna (śmiech).
Pani bohaterka to nie jest zwykła gosposia - Krystyna jest kimś wyjątkowym w życiu Sagowskich!
- Jak najbardziej! Właściwie matkuje Arturowi (Filip Bobek), doradza mu w sprawach sercowych, z otwartymi rękami przyjęła pod dach jego adoptowane dzieci i stworzyła im wspaniałą, rodzinną atmosferę. Prawdziwa "dobra wróżka" w tej bajce dla dorosłych. I to jest miła rola.
"Dobra wróżka", ale nie dla wszystkich łaskawa...
- Swoje przeżyła i zna się na ludziach. Podobnie zresztą, jak ja sama. Wiadomo, że moja bohaterka Konstancji nie cierpi, za to Monika przypadła jej do gustu od pierwszej chwili. Oczywiście, to jest mocno przerysowane, obie aktorki i Małgosię Sochę, i Anię Muchę, prywatnie bardzo lubię! W ogóle muszę przyznać, że trafiła mi się niezła gratka - mam okazję obcować z całą plejadą młodych, zdolnych, sympatycznych ludzi. Są pełni zapału i energii. Nigdy nie widać po nich zmęczenia, tak że czasami trudno im dotrzymać kroku!
Praca na planie "Klanu" nie jest aż takim wyzwaniem?
- Znamy się już jak łyse konie i wypracowaliśmy sobie, sprawdzony przez lata rytm i styl! Najwięcej mam do czynienia, oczywiście z Agnieszką Kotulanką, czyli moją "klanową" przyjaciółką, Krystyną Lubicz, doskonałą aktorką. No i z równie doskonałym Wojciechem Wysockim, w roli mojego wiarołomnego męża, a właściwie eks-męża, Andrzeja. Śmieję się, że poza ekscesami, których jego bohater dopuszczał się wobec biednej Alicji w "Klanie", Wojtek ma na koncie tak dużo żon w innych serialach, że mam prawo czuć się po wielokroć zazdrosna, zwłaszcza że wszystkie one są młodsze ode mnie, niestety...(śmiech)!
Grana przez panią Alicja to postać bardzo lubiana, bywa, że kobiety, zwłaszcza te po przejściach, utożsamiają się z nią.
- Jedne się utożsamiają, inne współczują, a jeszcze inne złoszczą, wyrażając to czasem w szokujący sposób. - Czemu z pani jest taką d...życiowa? - usłyszałam kiedyś od jednej pani w sklepie. Długo trwało, nim jej wytłumaczyłam, że to film, a nie życie. Zastanawiające jest, jak ludziom zaciera się ta granica. Bywa, że pytają o dzieci, ale nie chodzi bynajmniej o moje własne, ale o serialowe, czyli Sylwię (Joanna Jabłczyńska) i Mateusza (Mateusz Damięcki), notabene niewystępujące już w "Klanie" - Widziałam pani córkę w "Na Wspólnej" - usłyszałam niedawno. A moja córka tam nie gra!
To oczywista pomyłka. Jednak jest w tym ziarnko prawdy, bo pani młodsza córka, Zosia, idąc w ślady rodziców, postawiła na aktorstwo...
- Tak, w zeszłym roku skończyła Akademię Teatralną i bardzo jesteśmy z niej dumni. Zdążyła już zagrać w serialu "Przystań", obecnie występuje w Teatrze Polonia i wciąż szuka nowych dróg rozwoju. Właściwie jej wybór zawodu nie był dla nas zaskoczeniem, Zosia od dzieciństwa śpiewała, tańczyła, zdobyła nawet mistrzostwo Polski w stepowaniu! Robi to, co lubi.
Starsza córka "wyłamała" się z aktorskiego klanu?
- Tak, Hania skończyła prawo. I mieszka daleko. Jeszcze w czasie studiów pojechała do Hiszpanii - uczyć się języka. Tam poznała Daniela, swojego obecnego męża, który przybył do Salamanki w tym samym celu aż z Brazylii. Po ślubie zamieszkali w jego kraju, gdzie nasza córka zdołała się już zadomowić. Zdała egzamin państwowy z portugalskiego, pracuje jako agent nieruchomości w Fortalezie, sprawuje funkcję konsula honorowego, pomaga Polakom. Mamy wiele powodów, by się nią chwalić, tylko te 11 tysięcy kilometrów...
Tęsknicie państwo?
- I my, i ona! Hania się śmieje, że każdy dzień zaczyna od czytania "mejlusia od mamusi", a ja piszę jej o naszym codziennym życiu, pracy i domu ze szczegółami. Czasem jest to nudnawe, ale za to jak do nas przyjeżdża, raz na pół roku, to wie o wszystkim. My też ją odwiedzamy, spędzamy w Brazylii Boże Narodzenie i Nowy Rok - wśród palm i najpiękniejszych plaż, jakie w życiu widziałam! Poznajemy tamtejszą kulturę, no i rodzinę zięcia, czasami w rytmie samby.
Taniec i sport zawsze panią pociągał...
- Im jestem starsza, tym bardziej dbam o to, by zachować sprawność. Weszłam w etap fascynacji jogą, którą ćwiczę pod okiem instruktora, uprawiam nordic walking, czyli chodzę z kijkami po lesie. Czasem na tak długie dystanse, że ledwo mam siłę się dowlec do domu.
A w nim - cisza i spokój, odkąd wyfrunęły dzieci. Czy odczuwacie państwo syndrom opuszczonego gniazda?
- Poniekąd, bo młodsza córka, choć blisko, też jest już "na swoim", więc zostaliśmy sami. Mamy za to dwa psy ze schroniska, Ziutka i Szyszkę, na które przelewamy nadmiar rodzicielskiej miłości. No i mamy siebie - potrafimy się obecnie z mężem cieszyć sobą, nasze relacje stały się dojrzalsze, niż kiedykolwiek przedtem.
Stanowicie państwo małżeństwo od kilkudziesięciu lat. Czy jest recepta na udany związek?
- Nie sądzę. Zawsze dawaliśmy sobie dużo wolności, mamy podobne dążenia, poczucie humoru. Nadajemy na tych samych falach.
Pani mąż, Wiktor Zborowski, należy do pierwszej ligi polskiej sceny i filmu - niezapomniany Longinus Podbipięta z "Ogniem i mieczem", Moryc Haber w "C. K. Dezerterzy". Długo by wymieniać... Pani pozostawała zawodowo niejako w cieniu męża. To nie było przykre?
- Skądże! Całą rodziną kibicowaliśmy mu zawsze z całych sił i tak jest do dziś. Teraz czekamy na premierę nowego filmu Janusza Majewskiego, "Mała matura 1947", w którym mój mąż wciela się w postać szlachetnego nauczyciela i - proszę mi wierzyć - cała tym żyję! Nie było między nami cienia rywalizacji, od początku oddałam pole bez walki, bo wtedy, kiedy inni gonili za karierą, ja "oszalałam" na punkcie dzieci i lata poświęciłam niemal wyłącznie ich wychowaniu. Nie żałuję! Ten podział ról mi odpowiadał, czułam przy tym wsparcie bliskich, rodziny, męża i Basi. Mojej Basi... Siostra - osoba w pani życiu wyjątkowa. Ludzie, patrząc na znany wszystkim duet Sióstr Winiarskich, uważali panie za bliźniaczki.
- Dzielił nas tylko rok, ja byłam starsza. Ale mama ubierała nas jednakowo, ruszałyśmy się identycznie, miałyśmy podobny temperament, podążałyśmy jednym torem. Nasz ojciec, profesor medycyny, szef Katedry Anestezjologii WAM dbał, żebyśmy mogły spokojnie się kształcić i rozwijać zainteresowania. Obie skończyłyśmy szkołę muzyczną, potem studia aktorskie, wspólna była praca, wspólny odpoczynek, wspólne problemy. Nasze zamążpójścia, założenie oddzielnych rodzin, nie zmieniły takiego stanu rzeczy - stanowiłyśmy jedność.
Rzadko się zdarza taka więź, nawet wśród najbliższych...
- Oprócz miłości siostrzanej łączyła nas ogromna przyjaźń, takie niezwykłe "porozumienie dusz". Często w tym samym momencie telefonowałyśmy do siebie, w towarzystwie wystarczyło jedno spojrzenie, byśmy się zrozumiały. Nawet udało się nam zajść niemal w tym samym czasie w ciążę, czego nie ustalałyśmy wcześniej! Łączyły nas też... Mazury. Miejsce naszych dziecięcych wypraw z rodzicami, które wspólnie ukochałyśmy. Nic więc dziwnego, że z chwilą, gdy z mężem dorobiliśmy się domu letniskowego w okolicach Pisza, stał się on rodzinnym azylem. Co roku spędzaliśmy tu całe wakacje - my z dziećmi, Basia ze swym mężem, Pawłem Wawrzeckim i ich niepełnosprawną córeczką, Anią, która - otoczona naszą szczególną troską i serdecznością - czuła się pewnie i bezpiecznie w tym mazurskim ustroniu... Do dziś, ilekroć zbliżam się w te rejony i widzę przydrożną tabliczkę z napisem "Pisz", to serce bije mi mocniej, bo czuję się, jakbym jechała na spotkanie z moimi bliskimi... których już nie ma. Najpierw zabrakło Basi. Ponad osiem lat temu nagła choroba zabrała nam ją na zawsze. Nie zdołał znieść tego ojciec, odszedł tuż po niej. Niedługo potem zmarła mama. W krótkich odstępach czasu straciłam swój świat, w którym wzrastałam...
To banał, ale mówi się, że czas leczy rany...
- I czas, i dobrzy ludzie wokół. Nie wyobrażam sobie, jakbym to wszystko zniosła, gdyby nie mój mąż i dzieci, którzy dali mi siłę i wiarę na lepsze jutro. Wspierała mnie też mama Wiktora, nieustannie powtarzając, że po złym musi przyjść dobre. I - chwała Bogu - nie myliła się! Dziś znów umiem się uśmiechać...
Rozmawiała Jolanta Majewska-Machaj
Zobacz najnowsze zdjęcia serialowej Czesi. Tylko w ŚwiecieSeriali.pl!