Być jak Brad Pitt
Choć przez większość swojego życia mieszkał w małej miejscowości, zawsze ciągnęło go do dużych aglomeracji. Zdaniem Kamila Kuli, to właśnie w nich człowiek ma szansę rozwijać swoje pasje i zainteresowania. Tutaj także czyha na młodych ludzi wiele niebezpieczeństw i pokus. Czy potrafi im się oprzeć?
Rola Igora Szweda w "Hotelu 52" to Twój debiut. Nie miałeś obiekcji, aby wcielić się w postać, która u widza wzbudza mieszane odczucia?
- Na pierwszy rzut oka Igorowi można wiele zarzucić. Dopiero gdy widz dokładnie przyjrzy się jego postępowaniu i spróbuje go zrozumieć, dojdzie do wniosku, że to człowiek w dużej mierze uwikłany przez los w różne nieprzyjemne sytuacje. I to chyba główny powód, dla którego tak bardzo lubię moją postać - nie jest oczywista.
Będąc w szkole teatralnej, gdy tylko zaistnieje taka możliwość, zawsze wybierałem i nadal staram się wybierać role dwuznaczne moralnie. Dla mnie granie kogoś, kto wydaje się być zły, jest ciekawsze i trudniejsze, bo nie ma przecież skończenie dobrych lub skończenie złych ludzi.
Pamiętasz siebie z pierwszego dnia zdjęciowego na planie "Hotelu 52"? Stresowałeś się wtedy?
- Jasne, że pamiętam! Na początku spinało mnie dosłownie wszystko. Mimo że w szkole mamy zajęcia z kamerami, to ich obecność na planie plus mnóstwo ludzi z ekipy potęgowało moje onieśmielenie. Poza tym stresowała mnie świadomość, że w serialu będę pojawiał się obok pani Magdaleny Cieleckiej, którą bardzo cenię. Do tej pory, gdy gram z nią w jednej scenie, czuję lekkie spięcie.
- Na szczęście jeszcze przed wejściem na plan miałem próbę "stolikową" z moją serialową matką oraz producentem panem Michałem Kwiecińskim, podczas której rozmawialiśmy o naszych bohaterach i panujących między nimi relacjach. To mi bardzo pomogło. Zresztą atmosfera na planie jest naprawdę przyjazna. Nikt nie traktuje mnie jako kogoś gorszego, bo posiadającego mniejsze doświadczenie.
Wśród wielu aktorów panuje przekonanie, że obciachem jest granie w serialu. A Ty co myślisz na ten temat?
- Uważam, że serial serialowi nie jest równy. Mimo że generalnie nie oglądam telewizji, nie potrafię na przykład oprzeć się "Californication".
Ja mam to szczęście, że jestem częścią produkcji, która, moim zdaniem, prezentuje naprawdę wysoki poziom. W "Hotelu 52" spotykam przecież aktorów wielkiego formatu. Dzięki temu mogę szkolić swój warsztat w praktyce. Poza tym praca przy serialu pozwala mi zarabiać na studia. W ten sposób odciążam rodziców.
Z tego, co słyszę, odpowiedzialny z Ciebie chłopak...
- Bez przesady. Mam 21 lat i często zachowuję się nieodpowiedzialnie.
Jesteś na trzecim roku Akademii Teatralnej w Warszawie. Za rok kończysz edukację. Masz już jakieś plany na przyszłość?
- Mam pewne marzenia, ale nie chcę o nich na razie mówić, aby nie zapeszać.
A jak to się w ogóle stało, że zdecydowałeś się zostać aktorem?
- Szczerze mówiąc, nie wiem. Wiele razy słyszałem to pytanie i zawsze odpowiedź na nie sprawia mi mnóstwo problemów. Wydaje mi się, że aktorstwo to wyjątkowo atrakcyjny zawód - mogę przybierać różne maski, mówić w imieniu swoim lub innych, wcielać się w postaci, którymi nigdy w życiu nie byłem i nie będę, np. policjanta, księdza czy geja. Poza tym mam doskonałą okazję wgryźć się w pewne stany emocjonalne, zrozumieć motywy postępowania itd. I to właśnie pociąga mnie w aktorstwie najbardziej.
Moje zainteresowanie występami przed publicznością wzięło się od tego, że w trzeciej klasie podstawówki zacząłem śpiewać w chórze. Uczestniczyłem zarówno w koncertach kościelnych, jak i w europejskich festiwalach. Potem, w gimnazjum razem z kolegami bawiliśmy się w "kabarecik" - bo kabaretem tego raczej bym nie nazwał. W liceum postanowiłem, że zrobię wszystko, aby pójść w kierunku aktorstwa. Startowałem w konkursach recytatorskich, działałem w kółkach teatralnych. Byłem członkiem tarnowskiego kółka "Tuptusie".
Jak uważasz, czy - wywodząc się z małej miejscowości - trudniej zostać aktorem?
- Zauważyłem taką prawidłowość, że bardzo dużo studentów Akademii Teatralnej pochodzi z małych miast. Może na wybór ścieżki życiowej ma wpływ ich wrażliwość? Obcując bliżej natury, młody człowiek dostrzega o wiele więcej. Nie jest narażony na niebezpieczeństwa, jakie czyhają na niego w dużym mieście. Nie skupia się na imprezowaniu, lansowaniu czy wydawaniu pieniędzy, bo w małym mieście nie ma na to ani miejsca, ani okazji.
Od kiedy pamiętam, ciągnęło mnie do dużych miast. Szczególnie z powodu możliwości, jakie one dają. Mieszkając w Warszawie, nie można się nudzić!
Czy Twoi rodzice nie mieli nic przeciwko, że postanowiłeś związać swoją przyszłość z tak niepewnym zawodem, jakim jest aktorstwo?
- Rodzice szybko zaakceptowali mój wybór. Zresztą od najmłodszych lat dawali mi wolną rękę. Wiem, że mogę liczyć na ich wsparcie w każdej sytuacji.
Na koniec - czy masz w życiu autorytety, które stanowią dla Ciebie punkt odniesienia?
- Mam ich mnóstwo. Bardzo cenię sobie zajęcia z profesorami Majchrzakiem i Komasą. Z zagranicznych artystów jestem pełen podziwu dla Roberta de Niro, Marlona Brando oraz Ala Pacino. Największym uwielbieniem jednak darzę Brada Pitta. Widziałem z nim prawie wszystkie filmy. To fenomenalny aktor, który swoją doskonałość udowadnia za każdym razem, gdy pojawia się na
ekranie.