"Beverly Hills, 90210": Co stało się z Jasonem Priestleyem?
Nie odcina się od roli, która przyniosła mu sławę na całym świecie. Z drugiej strony, nie tęskni też za szalonymi latami 90. – Już jestem za stary – żartuje w rozmowie z nami.
Czym zainteresował cię serial "Śledczy do pary"?
- Związałem się z projektem już na początkowym etapie, kiedy narodził się pomysł, żeby nakręcić serial na podstawie serii książek "Brad Shade Mysteries" G.B. Joyce’a. Przeczytałem ją i zachwyciłem się. Spodobało mi się wszystko - od świata stworzonego przez autora po zarys postaci i chemię pomiędzy głównymi bohaterami. Przypomniała mi te z hitów telewizyjnych, na których się wychowywałem, typu: "Detektyw Remington Steele" i "Na wariackich papierach".
Czy jest coś, co łączy cię z twoim bohaterem - Mattem Shadem? Oczywiście, poza miłością do hokeja!
- (śmiech) To prawda, obaj kochamy ten sport. Matt ma jednak więcej w tym temacie do powiedzenia niż ja - grał zawodowo, ja hobbystycznie. Poza tym to facet, który cały czas prowadzi swoją walkę - by być lepszym człowiekiem, ojcem, kiedyś hokeistą, teraz detektywem. Jego ciągłe zmaganie się jest czymś, co doskonale rozumiem. I sądzę, że nie tylko ja.
Twoją sportową pasją jest nie tylko hokej, ale też rajdy wyścigowe. Jeden z nich o mały włos nie przypłaciłbyś życiem...
- Miałem 33 lata, kiedy zdarzył się wypadek. Był to pierwszy raz, gdy otarłem się o śmierć i o niej pomyślałem. Wcześniej nie zastanawiałem się nad tym. Owszem, wokół mnie ludzie umierali, ale cały czas było to gdzieś poza mną. Po tym doświadczeniu wsiadłem jeszcze kilka razy za kółko, ale jednak czułem jakiś niepokój. Parę lat później całkowicie porzuciłem wyścigi. Jest takie rajdowe powiedzonko: "Czas na odejście jest wtedy, kiedy jeszcze możesz chodzić". To przeżycie nauczyło mnie na pewno jeszcze bardziej doceniać każdy dzień.
"Śledczy..." to kolejny projekt, który kręcisz w Kanadzie.
- Jakieś 10 lat temu przemysł telewizyjny wydostał się z hermetycznego L.A. Teraz kręci się dużo w innych częściach USA - Atlancie, Nowym Jorku, Luizjanie oraz poza granicami Stanów, tak jak np. w Toronto w Kanadzie. Pracuję tam, gdzie są ciekawe oferty. Tak się akurat złożyło, że ostatnio jest to moja ojczysta Kanada, co mnie bardzo cieszy. Uwielbiam Toronto i jego okolice, cieszę się więc, że mamy szansę pokazać widzom ich piękno oraz kulturę. Cały czas też wracam do L.A., gdzie jest moja rodzina.
Dla widzów w Polsce i myślę, że na całym świecie na zawsze pozostaniesz Brandonem Walshem z "Beverly Hills 90210". Twoim zdaniem to błogosławieństwo czy przekleństwo?
- (śmiech) Nie mam z tym problemu. Miałem ten przywilej, że zagrałem kultową rolę w serialu, który na dobre zapisał się w popkulturze. Niewielu moich kolegów po fachu miało tyle szczęścia. To bez wątpienia powód do dumy i radości.
Mimo to po dziewięciu sezonach porzuciłeś "BH 90210". Czy z perspektywy czasu żałujesz, że nie zostałeś na ostatnią serię?
- Oto rada dla młodszych kolegów: "Jeśli masz na tyle szczęścia, że grasz w hitowym serialu, nie odchodź, dopóki twórcy cię nie zabiją". (śmiech) Wówczas czułem, że jako Brandon Walsh pokazałem już wszystko i nie mam nic więcej do zaoferowania. Dziś, kiedy patrzę wstecz, żałuję tej decyzji. Wiem, że Aaron Spelling (twórca serialu - przyp. red.) tak prowadził historię, żeby na końcu Kelly (Jennie Garth) i Brandon mieli swój happy end. Moje decyzja pokrzyżowała te plany. Miałem też wyrzuty sumienia wobec Aarona, któremu tyle zawdzięczam, a którego swoim zachowaniem zawiodłem.
Obecnie trwa moda na remaki i rebooty seriali. Czy wszedłbyś znowu w skórę Walsha?
- Jeśli wszyscy zgodziliby się na udział w projekcie - a ten byłby planowany na ograniczoną ilość odcinków - to jak najbardziej tak. Myślę, że byłaby to naprawdę fajna zabawa.
W latach 90. z dnia na dzień stałeś się idolem. Dorastałeś, będąc na świeczniku...
- Wtedy cały świat patrzył, ale dziś robi to inaczej. Bliżej, intensywniej, drapieżniej. Dziś każdy ma telefon - czyli wszyscy mogą być paparazzi. Teraz presja jest o wiele większa. Naprawdę współczuję młodszym gwiazdom, które dopiero rozpoczynają swoją przygodę z show-biznesem.
Brakuje ci tej dużej sławy?
- (śmiech) Zupełnie nie. W pełni odpowiada mi poziom popularności, którym cieszę się teraz. Jest idealny. Bez problemu mogę robić to, co lubię i cieszyć się czasem spędzonym z przyjaciółmi, rodziną. Kiedy patrzę wstecz, dziwię się, że wyszedłem z tej megapopularności w miarę bez szwanku. Byłem młodym chłopakiem w L.A.... Nigdy nie spodziewałem się takiego szału. Nawet nie sądziłem, że to możliwe. Nikt z nas - gwiazd "BH90210" - tak nie myślał. Kiedy się zaczęło, porwało nas jak tornado.
Można uznać więc, że jesteś szczęściarzem?
- Jestem zdania, że szczęście samo w sobie jest wynikiem ciężkiej pracy. By osiągnąć ten stan zawodowo, trzeba być gotowym na to, co przynosi życie i bez strachu to brać. Trudno mi powiedzieć, czy jestem szczęściarzem, na pewno przynajmniej raz byłem we właściwym miejscu o odpowiedniej porze. Patrząc prywatnie - otarłem się o śmierć, przeżyłem wiele rzeczy i nadal żyję, mając przy sobie wspaniałą rodzinę. Więc chyba tak - jestem szczęściarzem. (śmiech)
Rozmawiał: Marcin Godlewski