Rozsadzają ją emocje!
Katarzyna Ankudowicz jest pomysłowa jak Sylwia z "Bulionerów" i zaradna jak serialowa Patrycja z "Mamusiek". Rok temu rozpoczęła drugie studia.
Potrzebny Pani drugi fakultet?
- Jest mi to potrzebne, ponieważ oprócz aktorstwa moim drugim zajęciem jest praca z dziećmi. Dostałam dobry namiar na UKSW. Dowiedziałam się, że to bardzo sensowna podyplomówka.
Wiedza na temat dziecięcej wyobraźni przydaje się na planie filmowym?
- Na planie i w życiu. Zwłaszcza, kiedy się coś robi dla dzieci. A ja prowadzę zajęcia teatralne w kilku przedszkolach. Lekcje z nimi są bardzo twórcze. Sama nie wiem, kogo bardziej rozwijają: mnie czy ich?
Jak wpadła Pani na pomysł, żeby zacząć uczyć przedszkolaki
- Parę lat temu zaraziła mnie tą robotą koleżanka. Pracowałam raz mniej, raz więcej. Teraz mam swoje placówki także w Trójmieście. Bardzo lubię Trójmiasto i mam do niego sentyment - grałam tam w teatrze.
Podchodzi Pani do życia z humorem i dystansem?
- Bardzo bym chciała zawsze mieć dystans. Niestety, jestem bardzo impulsywna, czasami się wściekam. Wtedy staram się znaleźć punkt, z którego mogę się odbić i jednak roześmiać. Muszę chyba popracować nad tym, żeby te emocje mnie nie wykończyły (śmiech).
No właśnie, złość piękności szkodzi. Jak dba Pani o urodę?
- Przede wszystkim śpię. Jestem typem skowronka. Mogę wstać o 5 rano, byle bym poszła spać przed 23.00. Poza tym staram się nie jeść świństw. Na co dzień stołuję się w domu. Nie wydaję natomiast fortuny na kosmetyki.
A na co wydaje Pani zaoszczędzone pieniądze?
- Bardzo lubię jeść, więc na jedzenie (śmiech). Trochę na ubrania, perfumy, drobne przyjemności i na podróże. Uwielbiam też masaże, które bardzo mnie relaksują. Podczas podróży do Tajlandii zakochałam się w masażu tajskim.
Jak trafiła Pani do Tajlandii?
- To był pomysł mojego chłopaka, który jest pasjonatem kulinarnym. Podróż rozpoczynaliśmy w Bangkoku. Zanim się oswoiliśmy, wpadliśmy do knajpy nad samą rzeką. W środku wyłącznie Tajowie, brak menu i cennika. Podglądaliśmy, co robią inni i robiliśmy to samo. Na stołach na specjalnych paleniskach naczynia z wodą, ze stożkowatymi sitkami w środku. Na nich grillowało się jedzenie, a do wody spływał tłuszcz. W ten sposób powstawał rosół. Dorzucało się do niego makaron i różne zielone badyle, na przykład trawę cytrynową, azjatycką bazylię. Przepyszny! Zrobiliśmy sobie prawdziwą, dwugodzinną ucztę w stolicy Tajlandii za około 10 złotych!
Rozmawiała Ewa Jaśkiewicz