Oglądamy je, kiedy jest nam źle! TOP osiem seriali na poprawę humoru
Wieczór z ulubionymi bohaterami seriali to często najlepszy sposób na chandrę czy zły dzień. W tych nie zawsze dobrych chwilach możemy powrócić do znanych wydarzeń, które zawsze nas rozśmieszały, dodawały otuchy i sprawiały, że poprawiał nam się humor. Do jakich seriali wracamy, kiedy jest nam źle? Oto wybór naszej redakcji.
Patrycja Otfinowska: Niewiele jest produkcji, do których mogę wrócić o dowolnej porze dnia czy roku. Jednak parę lat temu Netflix dostarczył mi perełkę, z której czerpię radość za każdym razem gdy włączam pierwszy odcinek. Mowa tu o "Sex Education" - zabawnym serialu o młodych dla młodych i tych nieco starszych. Produkcja pokazuje, że można w przystępny sposób opowiadać o trudnych tematach. Tytuł może wydawać się mylący, jednak tematyka nie dotyczy wyłącznie spraw intymnych, ale wiele mówi o przyjaźni, kontaktach z rodzicami, zauroczeniu i podejmowaniu ważnych decyzji.
Głównymi bohaterami pierwszych sezonów są Otis, Eric i Maeve. Pierwsza dwójka zalicza się raczej do szkolnych przegrywów i daleko im do najpopularniejszych dzieciaków. Maeve natomiast znają wszyscy, choć nie jest to sława, której ktokolwiek by pragnął. Otis i Maeve postanawiają wspólnie założyć poradnię seksualną dla młodzieży, ponieważ ich zdaniem, edukacja systemowa pod tym względem całkowicie zawiodła. Pomysł ten prowadzi do wielu komicznych sytuacji, które jednocześnie uświadamiają widzom, jak ważna jest rozmowa.
Serial został już ukończony i liczy sobie cztery sezony - wszystkie dostępne są na platformie Netflix.
Joanna Krygier: Pamiętam dzień, w którym obejrzałam pierwszy odcinek amerykańskiego "The Office". Eksperyment podjęliśmy wraz kolegą, z tym że tylko ja chowałam zażenowaną twarz w dłoniach, mimo wszystko podglądając przez palce, co wydarzy się dalej. Nie pierwszy i nie ostatni raz - rzadko trafiałam na seriale, które pochłonęłyby mnie od pierwszych minut. Ale żaden wcześniej nie wywołał we mnie tak skrajnego, wręcz fizycznie odczuwanego dyskomfortu.
Złe dobrego początki - pomyślałam po kilku miesiącach, gdy złożona chorobą binge'owałam już sitcom, leżąc w łóżku. Tytuł ten towarzyszył mi niemal nieustannie w ciągu następnych kilkunastu miesięcy; kolejne epizody oglądałam przy posiłkach, na wyjazdach, w przerwach od zajęć na uczelni. Mimo to starałam się oszczędnie go sobie dawkować, żeby za szybko się (dla mnie) nie skończył. Ale kiedyś i ten moment musiał nadejść. Pamiętam, że sporo mnie emocjonalnie kosztował - czułam się tak, jakby ktoś nagle wymazał z mojego życia wszystkich przyjaciół naraz. Może to głupie i sentymentalne, ale zakończenie, a nawet dodatkowe materiały z wypowiedziami aktorów, mocno mnie poruszyły. Na szczęście nasze ukochane seriale w pewnym sensie nigdy się nie kończą - przecież ciągle możemy je oglądać.
"The Office" to znakomite lekarstwo na słaby dzień. Jasne, wracam do niego ze względu na niepoprawny humor, żenujące i nietrafione żarty Scotta oraz pozostałych, świetnie napisanych pracowników biura. Ale za tym tytułem chowają się też dla mnie takie wątki jak przez długi czas niemogąca się spełnić miłość Pam i Jima, dojmująca samotność i potrzeba akceptacji Michaela czy nawet tęsknota Andy'ego za o wiele bardziej ekscytującą od teraźniejszości przeszłością. To perfekcyjna mieszanka smaków: kwaśnego zakłopotania, słodkiego kibicowania bohaterom i gorzkiej nostalgii.
Katarzyna Ulman: Jednym z najlepszych seriali na "zły dzień" albo na początek jesiennego sezonu, kiedy chcemy z herbatą usiąść na kanapie i przykryć się kocem, są "Gilmore Girls". Znana w Polsce pod tytułem "Kochane kłopoty" produkcja to historia Lorelai Gilmore i jej córki, Rory, które mieszkają w dziwnym, ale uroczym miasteczku Stars Hollow, pełnym barwnych oraz nietuzinkowych postaci zawsze chętnych do pomocy i... plotek. Sookie to najlepsza przyjaciółka Lorelai, służąca niekoniecznie dobrą poradą. Luke Danes, przyjaciel Lorelai, zawsze jest chętny do pomocy i potyczek słownych. Nie sposób zapomnieć o Emily i Richardzie, dziadkach Rory, którzy próbują naprawić chłodne rodzinne relacje.
Złożony z siedmiu sezonów nakręconych dla stacji WB (później CW) oraz miniserialu "Kochane kłopoty: Rok z życia" Netflixa to serial, który do dziś pozostaje jedną z najbardziej urzekających produkcji telewizyjnych. Świetnie napisane postaci, błyskotliwe i bardzo, bardzo szybkie dialogi (wcielająca się w Lorelai Lauren Graham często ze śmiechem opowiadała w wywiadach, że nie trajkocze tak w realnym życiu) oraz ostre poczucie humoru i ciepło, z jakim zostały przedstawione perypetie mieszkańców Stars Hollow zagwarantowały serialowi status kultowego.
I nic w tym dziwnego - za każdym razem, kiedy włącza się "Kochane kłopoty" widzów bawią te same sceny (bo naprawdę nigdy się nie starzeją), wciąga romans Lorelai (Graham) oraz Luke’a (Scott Patterson), rozśmieszają drugoplanowi bohaterowie, którzy czynią miasteczko jedynym w swoim rodzaju, czy w końcu urzeka relacja matki i córki, bo to one zawsze pozostają w centrum tej opowieści. Poza tym humor poprawia już piosenka z czołówki, którą należy śpiewać na całe gardło, kiedy zaczyna się każdy odcinek.
Paulina Gandor: Muszę przyznać, że emitowani nieprzerwanie od 1989 roku "Simpsonowie" są serialem, po który sięgam praktycznie każdego dnia. To idealna produkcja na momenty bezsilności i zmęczenia, ponieważ swoim lekkim humorem i barwnymi postaciami potrafi umilić czas, jednocześnie nie zmuszając widzów do umysłowego zaangażowania. Oglądam przygody tytułowej rodziny wiernie od zeszłego roku, odcinek po odcinku, choć tak naprawdę już dawno temu zaczęłam darzyć ich ciepłym uczuciem. Nawet jeśli włącza się wyrywkowo poszczególne epizody, nadal są one w stanie spełniać swoją funkcję - poprawiają nastrój i pozwalają choć na chwilę odpocząć od problemów codzienności.
Trudno znaleźć inną produkcję, która w tak interesujący sposób zmieniałaby się z latami, nie tracąc dawnego uroku. Co więcej, twórca serialu, Matt Groening, bawi się formułą serialu, umieszczając w scenariuszu wiele popkulturowych nawiązań, które z przyjemnością można odkrywać, czy elementów łamiących czwartą ścianę. Czasem rozrywką stają się już same intra, które również prawie każdorazowo się zmieniają, przez co aż żal je pomijać. Pomysłów autorom zdecydowanie nie brakuje.
Miasteczko Springfield, w którym dzieje się akcja, zamieszkuje szereg charakterystycznych bohaterów; każdy z nich jest w pewien sposób unikatowy i prezentuje swoją odmienność specyficznymi zachowaniami czy powiedzonkami. Nie zliczę momentów, gdy pochodzący ze Szkocji, zrzędliwy woźny Willy czy pocieszny, walczący z nałogiem przyjaciel Homera, Barney Gumble, rozbawili mnie do łez.
Wieczorny seans przynajmniej jednego odcinka Simpsonów jest już dla mnie pewnego rodzaju rytuałem, naturalną odskocznią i ostoją po trudach dnia. Jeśli jeszcze nie znacie Homera, Marge, Barta, Lisy i Maggie Simspon - dajcie im szansę. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że skradną także i wasze serca.
Obecnie emitowany jest 35. sezon animacji. Całość możecie oglądać na platformie Disney+.
Martyna Janasik: Serial, do którego wracam, kiedy jest mi źle to najczęściej nagrodzona Złotym Globem "Brzydula Betty". Cztery sezony opowieści o niezbyt atrakcyjnej dziewczynie z niezamożnej rodziny, która znienacka dostaje pracę w słynnym magazynie mody "Mode", gdzie wygląd jest kluczowy, z każdym seansem odkrywa przede mną coś nowego.
"Brzydula Betty" to nie tylko dobra rozrywka, gdzie kolejne wpadki Betty i absurdy świata mody rozbawią cię do łez. To też kilka dobrych życiowych lekcji i pomysłowy montaż. Zaczynając od ostatniego, pełno dziś na Instagramie przejść pomiędzy ujęciami rodem z "Brzyduli Betty". Wystarczy wspomnieć sekwencję, w której zaparowane lustro przemienia się w oszronioną szybkę, wskazując widzowi zmianę pory roku. Wracając do lekcji, to dzięki "Brzyduli Betty" zrozumiałam, że nie ma uniwersalnej definicji piękna i normalności. Tyle, ile ludzi na świecie, tyle kanonów piękna i spojrzeń na to, co normalne. Serialowa Betty pokazuje, że "inność" może być siłą. Betty pomogła choćby spełnić marzenia.
Jakby tego było mało "Brzydula Betty" miała ogromny wpływ kulturowy. Chwalono serię za zmienianie wizerunku latynoskiej społeczności i postrzegania kobiecego ciała oraz przełamywanie stereotypów, poruszanie trudnych tematów (np. zmiana płci), a także dawanie głosu mniejszościom. Sukces "Brzyduli Betty" zainspirował nawet serię reportaży, w których reporterka Vanessa Minnillo pracowała pod przykrywką w garniturze, by sprawdzić, czy kobiety są dyskryminowane ze względu na wygląd.
Justyna Miś: Paradoksalnie, serialem, który oglądam, gdy jest mi źle, nie jest typowa "feel good" produkcja. W gorszych momentach jest mi lepiej, gdy utożsamiam się z problemami bohaterów i tak jest w przypadku serialu "Fleabag". Z typowym dla Brytyjczyków humorem opowiada o życiu tytułowej Fleabag (w tej roli wybitna Phoebe Waller-Bridge), jej rozterkach miłosnych, wzlotach i upadkach. To adaptacja monodramu autorstwa Waller-Bridge z 2013 roku, który został nagrodzony Fringe First Award. W serialu wystąpili m.in. Olivia Colman, Sian Clifford i Fiona Shaw, w do obsady drugiego sezonu dołączył Andrew Scott.
"Fleabag" przypomina, że chwilowe uczucie zagubienia życiowego jest w porządku. Nie zawsze musimy wiedzieć, jaką decyzję podjąć w kontekście życia zawodowego czy miłosnego. Warto pokonać strach przed zmianą, by móc ruszyć dalej. Nie trzeba się bać popełniania błędów - one nas umacniają i dają informację zwrotną na przyszłość.
Serial to przede wszystkim życiowa, autentyczna historia, która poruszyła serca milionów widzów. Nie byłoby jej bez wspaniałych kreacji aktorskich w wykonaniu Phoebe Waller-Bridge, a w drugim sezonie Andrew Scotta, który wcielił się w Księdza.
Serial "Fleabag", liczący dwa sezony, można oglądać na platformie Prime Video.
Jakub Izdebski: Nic tak nie poprawia humoru, jak serial o najgorszych ludziach na świecie. Jasne, były już "Kroniki Seinfelda" i "Pohamuj entuzjazm", ale w porównaniu ze zgrają z baru Paddy'ego ich bohaterowie to anioły.
"U nas w Filadelfii" opowiada o perypetiach czwórki znajomych z liceum. Prowadzą irlandzki bar, do którego nikt nie zagląda. Nadmiar wolnego czasu marnują więc na szukanie sposobów na wzbogacenie się lub rozwiązywanie problemów wolnego świata. Oczywiście nie może być mowy o bezinteresowności, mamy bowiem do czynienia z najokropniejszymi istotami ludzkimi. Najbardziej pozytywna postać to głupek uzależniony od wszelakich substancji, najgorsza — początkowo przedstawiana jako "ten normalny" - okazuje się socjopatą. Jakby tego było mało, w drugim sezonie dołącza do nich przybrany ojciec dwójki z nich/być może biologiczny ojciec któregoś z pozostałej dwójki (to skomplikowane) w brawurowej interpretacji Danny'ego De Vito, który okazuje się największym zwyrodnialcem z całej paczki.
Produkcja nie jest jednak tylko rewią krańcowego humoru, który obraża wszystkich. Twórcy liczącego już 16 sezonów serialu bawią się formułą sitcomu. Nie tylko znajdują dla swoich bohaterów nowe okoliczności, by ci mogli wyjść na strasznych ludzi, ale prowadzą też dialog z prawami gatunku. Mistrzostwem świata jest odcinek wspominkowy, który nieoczekiwanie przechodzi w parodię "Incepcji". Kolejnym — epizod, w którym bohaterowie trafiają do świata wyjętego z komedii dla nastolatków i po raz pierwszy okazują się jedynymi trzeźwo myślącymi osobami w pokoju.
"U nas w Filadelfii" na pewno nie jest serialem dla każdego. Także ilość odcinków do nadrobienia może przyprawiać o ból głowy. Warto jednak pochylić się nad nim. Przygody najgorszych ludzi na świecie skrywają zaskakująco dużo dobra i pomysłowości. Wszystkie sezony są dostępne na platformie streamingowej Disney+.
Marta Podczarska: Chociaż nie jest komedią i nie zdarzyło się, żebym kończyła którykolwiek odcinek bez oczu mokrych od łez, nic nie działa na mnie tak oczyszczająco i kojąco, jak serial o autystycznym lekarzu z Kalifornii. Brawurowa rola Freddiego Highmore'a, którego uwielbiam od czasów jego dziecięcej kreacji w "Charliem i fabryce czekolady", to niejedyny, choć najmocniejszy atut tej produkcji.
Każdy odcinek, jak to zwykle w serialach medycznych bywa, opowiada historię pacjentów szpitala San Jose, co przeplata się z prywatnymi losami personelu. Oba wątki (w przeciwieństwie do "Chirurgów", a podobnie jak w pierwszych sezonach "Ostrego dyżuru", który pozostanie najlepszym serialem medycznym wszech czasów i nie zapraszam na tym polu do dyskusji) znakomicie się równoważą, nadając "The Good Doctor" uniwersalnego charakteru.
Truizm, ale uczy, bawi i szczerze wzrusza, a to naprawdę rzadkie combo w dzisiejszej telewizji. Każdy z obejrzanych przeze mnie do tej pory 6 sezonów, trzyma poziom. A odcinki dawkuję sobie pomału, bo 7. seria jest, niestety, tą ostatnią.
Doktora Shauna Murphy'ego poznacie odpalając Netflix lub AXN.
Zobacz też: Miesiące pełne hitów. Najciekawsze seriale pierwszego półrocza 2024