Antoni Gucwiński: 90. rocznica urodzin
Przez 30 lat ich program przyciągał przed telewizory miliony Polaków. "Bardzo podoba mi się państwa program, bo w trakcie jego emisji mam wreszcie wodę w kranie" - powiedziała na jednym ze spotkań mieszkanka ostatniego piętra w wieżowcu. Małżeństwo weterynarzy z wrocławskiego zoo zmienili postrzeganie zwierząt. Gdyby żył, Antoni Gucwiński, skończyłby dzisiaj 90 lat.
Antoni Gucwiński urodził się jako czwarte z pięciorga dzieci w 1932 roku we wsi pod Nowym Sączem. Uczęszczał do II Liceum Ogólnokształcącego w Nowym Sączu, ale po roku w tajemnicy przeniósł się do Technikum Hodowlanego w Nawojowej, kończąc tę szkołę w 1950 r. W 1957 r. ukończył jako inżynier zootechnikę w Wyższej Szkole Rolniczej w Krakowie i zatrudnił się we wrocławskim zoo na stanowisku badawczym.
Od 1958 r. oprócz pracy w zoo studiował weterynarię na Akademii Rolniczej we Wrocławiu, kończąc ją w 1962 r. Cztery lata później został dyrektorem Ogrodu Zoologicznego we Wrocławiu i pełnił tę funkcję do końca 2006 r. Doktoryzował się z tematyki anestezjologii weterynaryjnej w 1967 r. Opublikował ponad 100 artykułów naukowych i popularnonaukowych oraz 18 książek. Przez dekady swojej pracy Antoni Gucwiński zdążył wyrosnąć na telewizyjną ikonę i autorytet naukowy.
Popularność zyskał dzięki programowi "Z kamerą wśród zwierząt", który współprowadził razem z żoną Hanną. Poznali się jeszcze na studiach, ale początkowo nic nie wskazywało, że kiedyś staną przed ołtarzem. Zaczęło się od przyjaźni i wspólnej pasji. Pierwszy raz spotkali się podczas praktyk studenckich. Halina poprosiła Antoniego o pomoc przy zasadzaniu lilii wodnych. Podobno nie był z tego zadowolony. Po zakończeniu praktyk ich drogi się rozeszły.
Wkrótce skończyli studia. On w Krakowie, ona w Olsztynie. Los pokierował ich do wrocławskiego zoo, w którym dostali prace. Ich mieszkania służbowe znajdowały się zaraz obok siebie. Tygodniami mijali się zbyt zajęci opieką nad zwierzętami. Jednak z czasem koleżeńska relacja przemieniła się w przyjaźń, a w końcu w miłość. Pierwsze randki spędzali obserwując podopiecznych zoo. "Antoni zaimponował mi, bo był pracowity, zorganizowany, pełen pasji" - wspominała Hanna w rozmowach z dziennikarzami.
W styczniu 1971 roku na antenie TVP zadebiutował program "Z kamerą wśród zwierząt" prowadzony przez Gucwińskich, w którym przybliżali widzom zwyczaje swoich podopiecznych. Pomysłodawcą projektu był Ryszard Badowski, który we wrocławskim zoo kręcił czasami swój program "Klub sześciu kontynentów". To on zaproponował małżeństwu prowadzenie autorskiego programu i wymyślił dla niego nazwę. Był to strzał w dziesiątkę.
W ciągu 30 lat powstało ponad tysiąc odcinków. Na "Z kamerą wśród zwierząt" wychowywały się kolejne pokolenia Polaków. Program cieszył się ogromną popularnością zwłaszcza w latach 80. Podczas emisji odcinków ulice niemal pustoszały. "Jedną z największych pochwał usłyszeliśmy od kobiety mieszkającej na ostatnim piętrze w wieżowcu. Brzmiała tak: 'bardzo podoba mi się państwa program, bo w trakcie jego emisji mam wreszcie wodę w kranie'. To dowód, że kiedy byliśmy na wizji, całe rodziny siedziały przed telewizorami" - wspominała w "Tele Tygodniu" Hanna Gucwińska.
By program się udał, musieli zmienić myślenie producentów telewizyjnych. "To kamera musiała się dostosowywać do zwierzęcia, a nie na odwrót. Kamera miała filmować to, co się dzieje. Być, towarzyszyć. Bez nadmiernej ingerencji. A żeby było łatwiej, żeby jak najwięcej pokazać naturalnych zachowań zwierząt, niejednokrotnie sam chwytałem za kamerę i filmowałem zwierzęta, bo mnie znały. Zależało nam, żeby pokazywać świat zwierząt takim, jaki jest. Żeby nie było niczego sztucznego" - wspominało małżeństwo w "Gazecie Wrocławskiej".
Po latach Gucwiński wspominał, że przed każdym programem nie mógł zmrużyć oka. Wszystko przez nieprzewidywalne zachowanie podopiecznych zoo. "Na ogół wszystko szło dobrze, ale gdy zdarzała się wpadka, to spektakularna. Kiedyś dostaliśmy ładnie wydaną książkę zawierającą materiały ze Zjazdu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Kamera poszła, a nasz orangutan wyjmuje ją z regału i zaczyna drzeć kartki. Myślałem, że padnę na zawał" - mówił w rozmowie z "Tele Tygodniem".
"Każdy odcinek był dla nas świętem, wielkim przeżyciem. Mimo że występowaliśmy na żywo, nigdy nie robiliśmy prób, bo zachowania zwierząt nie da się przewidzieć. Mieliśmy świetnych operatorów. Wiedzieli, jak uchwycić naszych niewytresowanych 'aktorów'" - mówiła z kolei żona dyrektora.
Nieprzewidywalne były również zachowania... ludzi. Prowadzący program wspominał, jak podczas jednego z obchodów zoo zauważył w basenie dla hipopotamów kąpiącego się mężczyznę. Zaczął krzyczeć, by natychmiast stamtąd wyszedł. "Czego pan mordę drzesz? Sam żeś mówił, że roślinożerne" - usłyszał w odpowiedzi Gucwiński.
W 2006 roku Gucwińscy przestali zarządzać zoo. Ich odsunięcie od stanowisk było pokłosiem oskarżeń o znęcanie się nad zwierzętami. Chodziło dokładnie o niedźwiedzia imieniem "Mango", który przez wiele lat przebywał w zbyt ciasnym pomieszczeniu bez możliwości wyjścia na wybieg. Dyrektor zoo bronił się twierdząc, że starał się poprawić warunki, ale nie było funduszy. Niedźwiedź miał trafić do odosobnienia, ponieważ był zbyt duży i stanowił potencjalne zagrożenie dla zwiedzających. Co więcej miał przejawiać kazirodcze zapędy.
Małżeństwo straciło pracę w zoo, musieli się również wyprowadzić z mieszkania na terenie placówki. "Dostałem wypowiedzenie z adnotacją, że nie nadaję się do XXI wieku" - żalił się "Gazecie Wrocławskiej" były dyrektor. Sprawa o znęcanie się trafiła do sądu. W 2009 roku zapadł wyrok uniewinniający, jednak jeszcze w tym samym roku Sąd Najwyższy oddał sprawę do ponownego rozpatrzenia. Ostatecznie sąd uznał Gucwińskiego winnym, choć odstąpił od wymierzania kary.
Wiele osób twierdziło, że sprawa miała podłoże polityczne. Twierdzili tak m.in. Paweł Kisiel oraz Radosław Szymczuk, ekolodzy związani z miesięcznikiem "Dzikie życie". Gucwińscy nie kryli się ze swoimi lewicującymi poglądami i głośno sprzeciwiali się prawicowej władzy Wrocławia. Protestowali m.in. przeciwko sprzedaży gruntów przylegających do zoo.
Po skandalu Gucwińscy wycofali się z życia publicznego. "Mamy tę świadomość, że swoją pracą, tym, co robiliśmy w TV, wytworzyliśmy dobry klimat dla zwierząt. Szacunek do nich. Uczyliśmy Polaków kochać zwierzęta, kochać mądrze. Bo zwierząt nie można traktować jak maskotki" - podsumował swoją pracę Gucwiński w jednym z wywiadów.
W grudniu 2021 roku Antoni Gucwiński trafił do szpitala. "Mąż źle się czuł już od kilku dni. Nie oddychał normalnie. Ale jak pytałam, czy wszystko w porządku, to mnie okłamywał, że czuje się świetnie. Znam go - nie chciał mnie martwić. Ale ja i tak przeczuwałam, że coś jest nie tak. A z dnia na dzień było coraz gorzej z oddychaniem. W niedzielę rozmawiał przez telefon z lekarzem rodzinnym. I ten jak tylko usłyszał głos Antoniego, to od razu kazał mu dzwonić po karetkę pogotowia" - wyznała Hanna Gucwińska w rozmowie z "Super Expressem.
Początkowo 89-latek czuł się dobrze, ale z godziny na godzinę jego stan zdrowia pogarszał się i konieczne było podłączenie aparatury podającej tlen. Mężczyzna zmarł 8 grudnia. Pierwotnie pogrzeb Antoniego Gucwińskiego miał odbyć się 17 grudnia, jednak na prośbę rodziny został przesunięty. Później lokalne media podały, że żona Gucwińskiego, Hanna, została hospitalizowana z powodu zapalenia płuc. Antoni Gucwiński 7 stycznia 2022 został pochowany w Alei Zasłużonych Cmentarza Osobowickiego we Wrocławiu.
"Żegnamy wyjątkowego obywatela naszego miasta. Przyjechał do Wrocławia, miasta, z którego teraz jesteśmy dumni, ale wtedy było dopiero odbudowywane na gruzach Festung Breslau. Antoni Gucwiński przez wiele lat ten Wrocław budował. (...) We Wrocławiu mnóstwo osób wychowało się na jego programie. Program ten nie tylko był promocją ogrodu, Wrocławia, ale uczył też szacunku do zwierząt, naszych braci mniejszych. (...) W imieniu wrocławian chciałbym dzisiaj Panu Antoniemu bardzo serdecznie podziękować za wszystko, co zrobił dla naszego miasta" - mówił podczas uroczystości pogrzebowych Jacek Sutryk.