"Od nowa": Żonglujący Hugh Grant
Hugh Grant sam przyznaje, że długo się namyśla, zanim przyjmie nową rolę. A jeśli ma poczucie, że to nie to, potrafi grzecznie odmówić i wycofać się z projektu.
W jaki sposób znalazłeś się w obsadzie serialu?
Hugh Grant: - Z Susanne Bier łączy mnie pewna historia, ale bez happy endu, bo mniej więcej dziesięć lat temu dostaliśmy scenariusz, który bardzo się nam podobał. Susanne chciała, żebym wystąpił w jej filmie i to dość szybko, a ja stwierdziłem, że to materiał, nad którym trzeba jeszcze popracować. Zgodziła się go przerobić i pracowała nad scenariuszem przez rok. W międzyczasie odrzucała inne oferty, a potem ja stwierdziłem, że "nic z tego nie będzie i odszedłem", zostawiając ją bez dachu nad głową i środków, żeby wykarmić jej dzieci. Bardzo zdziwiłem się, kiedy dowiedziałem się, że chce obsadzić mnie w tym serialu, bo byłem przekonany, że mnie nienawidzi. Zawsze bardzo lubiłem duńskie kino. Jest fantastyczne, co było zdecydowanym plusem. Kolejnym plusem był scenariusz Davida E. Kelley’a i udział Nicole. Jestem w takim wieku, że lubię pracować z oscarowymi aktorkami, bo na ich tle sprawiam wrażenie, że mam klasę (śmiech).
Czy kiedy rozpoczęły się zdjęcia, przeczytałeś scenariusze wszystkich odcinków, a może powstawały w trakcie realizacji?
- Dostałem do przejrzenia scenariusz jednego lub dwóch odcinków, które dały mi wiele do myślenia. Muszę przyznać, że lubię trochę panikować przed popisaniem kontraktu, a głównym źródłem mojego niepokoju było w tym przypadku pytanie "jak to się wszystko skończy? Kto zabił?" Nikt nie wiedział tego na pewno, bo zakończenie zostało dopisane na dużo późniejszym etapie. To jest jedna z wad produkcji telewizyjnych i powód, dla którego wycofałem się wcześniej z kilku projektów - nie mamy ogólnego oglądu historii, nie wiemy, jaki będzie jej finał i trudno jest mi wejść w rolę. W przypadku miniserialu Od nowa było inaczej, bo scenariusz był napisany tak dobrze, że często automatycznie dokonywałem różnych wyborów i byłem żywo zainteresowany rozwojem sytuacji mojego bohatera.
Susanne twierdzi, że w pierwszym odcinku chciała pokazać widzom na pozór szczęśliwą rodzinę, której pozornie idealne życie nagle chwieje się w posadach. Czy zgadzasz się z nią?
- W pełni się zgadzam i powiem nawet, że miałem nadzieję, że oglądając ten odcinek widzowie stwierdzą, że to zbyt piękne, by było prawdziwe. Reżyseria Susanne zasiewa w nas niepokój - w pierwszym odcinku widzimy sceny rodem ze skandynawskiej produkcji noir. Słyszymy rytmiczny stukot i widzimy dziwne przebitki nagich drzew za oknem, czemu towarzyszy szczególna muzyka. Te zabiegi, które działają na naszą podświadomość, sprawiają, że zaczynamy się zastanawiać "no dobra, wszystko wydaje się być idealne. Oboje odnoszą sukcesy i kochają swojego syna, który chodzi do prywatnej szkoły, ale coś jest w tej rodzinie nie tak", co doskonale wpisuje się w nordycką szkołę narracji.
Powiedziałeś kiedyś, że praca z Meryl Streep na planie filmu "Boska Florence" była "przerażającym wyzwaniem". A co tym razem było dla ciebie przerażającym wyzwaniem?
- Bałem się Nicole i trochę bałem się Susanne, bo pomimo, że jest bardzo sympatyczna, wyluzowana i chętna do współpracy przed rozpoczęciem produkcji, nie byłem pewny, czy to nie zmieni się na planie. Wiem z doświadczenia, że niektórzy reżyserzy zmieniają się nie do poznania pierwszego dnia, kiedy ruszają zdjęcia. Trochę się tego obawiałem. Szczerze mówiąc, miałem też pewne obawy, bo to serial telewizyjny, a na dodatek amerykański serial telewizyjny. Niewiele wiem na ten temat, ale kilka lat temu zauważyłem że seriale są zupełnie inne niż amerykańskie filmy, bo - i jest to bardzo dziwne - mają dużo większe budżety i są realizowane przez ludzi, którzy bardzo poważnie do tego podchodzą. Mam świadomość, że seriale wymagają ogromnych nakładów i to trochę mnie deprymuje. Nie mówię tego, żeby przypodobać się wytwórni, ale teraz już wiem, że HBO jest Rolls Royce’m amerykańskiej telewizji, telewizją w najlepszym wydaniu. Byli niesamowici - wiedzą jak traktować aktorów i filmowców. Byli naprawdę wspaniali, czego nie mogę powiedzieć o wszystkich ludziach, którzy mnie zatrudniali.
Czy ostatnio coraz częściej występujesz w produkcjach telewizyjnych?
- Tak, mam wrażenie, że wszyscy producenci, którzy próbowali przeforsować swoje projekty wpadali na pomysł - "a może obsadzimy w tej roli Hugh", zwłaszcza podczas lockdownu. (śmiech) Tak, czytam dużo scenariuszy telewizyjnych. Cztery czy pięć ostatnich projektów trochę mnie zepsuło, bo naprawdę dało mi wiele satysfakcji. Każdy z ich był inny, każdy został wyreżyserowany przez wielkiego reżysera i miał dobry scenariusz, przez co trudno było mi znaleźć coś nowego i równie ciekawego. Zawsze było trudno, ale potem stało się to niemal niemożliwe.
Dalsza część wywiadu na kolejnej stronie -->
Kiedy rozmawialiśmy jakiś czas temu, powiedziałeś mi, że "jesteś szczęśliwy, kiedy nie grasz". Czy nadal tak jest?
- Coraz rzadziej, bo o dziwo cztery czy pięć ostatnich produkcji zmieniło mnie i teraz jestem trochę innym człowiekiem. Mam większą wiarę w swoje aktorskie umiejętności i chyba czuję się bardziej spełniony i zadowolony z pracy, jeśli uda mi się znaleźć odpowiedni projekt.
"Paddington 2" cieszył się ogromną popularnością. Czy byłeś zaskoczony tak dobrym przyjęciem filmu?
- Znasz odpowiedź na to pytanie, bo rozmawialiśmy o strachu - to było kolejne przerażające doświadczenie. W obsadzie były wiele gwiazd brytyjskiej komedii, reżyserem był Paul King, który jest przemiły i bardzo się nawzajem lubimy, ale wiem też, że nigdy nie godzi się na kompromis i nie chodzi na skróty. Dobrze wie, co rozbawi widzów i jeśli scena nie jest wystarczająco zabawna, wprowadza zmiany i kręci duble aż do skutku, co jest dość niepokojące, jeśli jesteś przyzwyczajony do luźniejszego podejścia. Czułem się trochę onieśmielony. Ale jakie były efekty naszej pracy? Jestem przekonany, że to filmowe arcydzieło, co było dla mnie sporym zaskoczeniem, bo się w ogóle tego nie spodziewałem. Pamiętam, że w przededniu premiery wszyscy pytali się mnie, czy niedługo zobaczą mnie w jakimś nowym filmie. Kiedy odpowiadałem, że zagrałem w filmie "Paddington 2", wszyscy patrzyli się na mnie ze współczuciem, mówiąc sobie w myślach - "a więc do tego doszło, że Hugh gra teraz w sequelach animowanych filmów dla dzieci". Chrzanić ich, to filmowe arcydzieło (śmiech).
W ten sposób gładko przechodzimy do twojej współpracy z Nicole Kidman, która po mistrzowsku zagrała antybohaterkę w pierwszym filmie o Paddingtonie. Widzę tutaj pewną analogię...
- Bardzo chciałem, i nawet powiedziałem to Susanne Bier, żeby w jednej ze scen serialu, w której Nicole i ja prowadzimy ożywioną dyskusję na ulicach Manhattanu, a za naszymi plecami przechadzają się statyści, jednym z nich był Paddington, który przeparadowałby przez ekran w swoim małym kapelusiku.
Kiedy przeczytałeś scenariusze pozostałych odcinków "Od nowa"?
- Spływały partiami. Jeśli dobrze pamiętam, to scenariusz szóstego odcinka dostaliśmy niemal w ostatniej chwili, co było bardzo sprytnym, choć pewnie nie celowym zabiegiem. Czytaliśmy wspólnie scenariusz, kiedy nagle wręczono nam skrypt szóstego odcinka. Potem dużo na ten temat rozmawialiśmy, bo podczas wspólnego czytania nie dostaliśmy jego ostatecznej wersji. Czasem trudno jest doprowadzić pewne sprawy do końca, a każdy miał swoje zdanie na temat zakończenia.
Jestem pewien, że kiedy po raz pierwszy czytałeś scenariusz, zastanawiałeś się "czy zabójcą jest Jonathan"?
- Naturalnie, jest to jedno głównych pytań, jakie stawia przed nami serial. To bardzo ciekawa rola. Mój bohater jest nie tylko uroczym onkologiem dziecięcym, ale także lekarzem z powołania, odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu. Czasem jest trochę zgryźliwy, nie lubi tłumów, kocha swoją żonę i syna i i trudno jest nam uwierzyć, że od dwóch miesięcy jest bez pracy i miał romans - choć wiemy to początku drugiego odcinka. Muszę przyznać, że w tym momencie robi się bardzo ciekawie. Ale czy jest okrutnym psychopatą? To chyba było w tym najciekawsze. Naturalnie, nie mogę odpowiedzieć na to pytanie podczas wywiadu (śmiech).
Serial dotyka wielu różnych kwestii. Jedną z nich jest małżeństwo i małżeńskie tajemnice...
- Tak, zgadza się. "Harold Pinter mówił o tego rodzaju sytuacjach "zło, które czai się pod warstwą salonowej ogłady". To częsty motyw w jego sztukach - klasa średnia, która żyje zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami, ale zło czai się w każdym kącie domu. W naszym miniserialu chodzi dokładnie o to samo. Podobnie jak powieść, na której luźno oparty jest nasz miniserial, bo David wykorzystał tylko jej rozpoczęcie, a potem poszedł w trochę innym kierunku, nasz serial dotyka bardzo ludzkiej cechy, bo każdy z nas ma tendencję do idealizowania swojego partnera. Jeśli dana osoba nie pasuje do naszego wyobrażenia o niej, dopisujemy jej pewne cechy i stwierdzamy, że taka właśnie jest, pomimo, że w głębi serca wiemy, że to nieprawda. My dotykamy właśnie tego problemu. Przy okazji, to także działka psychiatrii, w której specjalizuje się Grace. Obserwujemy ją podczas terapii, kiedy mówi swojej pacjentce na samym początku wizyty - "Jesteś przekonana, że kochasz tego mężczyznę, ale gdzieś podświadomie wiesz, że nie jest taki, jaki chciałabyś by był i po prostu go sobie wymyśliłaś". Jak na ironię, w tą samą pułapkę mogła wpaść Grace.
Kolejny wątek to relacje między lekarzem i pacjentem. Myślę, że w jednej scen dotykamy także kwestii "kompleksu Boga". Jonathan jest lekarzem, który zajmuje się nieuleczalnie chorymi dziećmi i ma dużą władzę. Czy jej nadużywa?
- Moja żona twierdzi, że lekarze są przerażający i źli - mówię teraz o mojej prawdziwej żonie. To zresztą bardzo ciekawy temat. Kiedy przygotowywałem się do roli, rozmawiałem w wieloma dziecięcymi onkologami i najlepszymi lekarzami z Nowego Jorku. Nie mogę wiele powiedzieć na ten temat, żeby za dużo nie zdradzić, ale zauważyłem, że narcyzm kwitnie wśród chirurgów - byli uroczy i bardzo mili, wprawni w swojej specjalizacji, a przede wszystkim leczyli ludzi, ale z drugiej strony czułem ich poczucie wyższości. Miałem wrażenie, że ich samoocena jest nieco przerysowana. Bardzo zależało mi na tym, żeby widzowie - już od pierwszego odcinka - postrzegali Jonathana jako "wspaniałego faceta, a może trochę za bardzo wspaniałego? Wydaje się być ideałem, ale czy nie słyszę gdzieś fałszywej nuty?" Chyba wiesz, o co mi chodzi... Mamy wrażenie, że coś jest nie tak. Bardzo często postrzegam w ten sposób lekarzy ze względu na ich podejście do pacjenta. Zastanawiam się "czy naprawdę robisz to dla mnie? Albo czy chcesz zrobić ze mnie królika doświadczalnego? Czy jesteś głównie zainteresowany swoją karierą? Czy próbujesz wcisnąć mi drogie leki?" Nigdy do końca im nie ufamy.
To ciekawe, że media stają się uczestnikami wydarzeń, kiedy dziennikarze zaczynają relacjonować sprawę. Kiedy dochodzi do morderstwa, prasa zaczyna oblegać szkołę. Przed procesem Jonathan bierze udział w programie telewizyjnym, w którym oświadcza, że jest niewinny.
- David E. Kelley dobrze zna te mechanizmy. Tak działa obecnie amerykański wymiar sprawiedliwości. Nie jestem pewien, czy w innych krajach jest podobnie. Chyba w Wielkiej Brytanii nie doszliśmy jeszcze do tego etapu. To straszne, że w ten sposób można wpływać na ławę przysięgłych, nie tylko wykorzystując w tym celu media. W Wielkiej Brytanii to jest chyba zabronione, bo ma to wpływ na decyzje wymiaru sprawiedliwości. Mówię też o zdobywaniu w niejasny sposób danych osobowych ławników z Facebooka, żeby dowiedzieć się, co kupują w supermarketach, jaki jest ich ulubiony sport i gdzie chodzą do szkoły ich dzieci. To straszne, ale tak to obecnie działa.
Serial dotyka także problemu uprzywilejowanej pozycji pewnych grup. W jednym z pierwszych odcinków widzimy bardzo wymowną scenę podczas kwesty na szkołę Henry’ego. Kobieta, która prowadzi aukcję mówi: "czekamy na pierwszą osobę skłonną zapłacić tysiąc dolarów za szklankę wody..." W tej szkole wiele mówi się o różnorodności, ale kiedy kamera pokazuje całą salę, widzimy wyłącznie tłum bogatych, białych ludzi...
- Tak, wszyscy rodzice i nauczyciele są biali. Myślę, że David bardzo trafnie przedstawia ten świat w krzywym zwierciadle. To odpowiednik świata, którego satyrę widzieliśmy w "Wielkich kłamstewkach", ale tym razem przenosimy się na Wschodnie Wybrzeże.
Dalsza część wywiadu na kolejnej stronie -->
Jak wspominasz współpracę z Nicole?
- Wszystko układało się doskonale od samego początku. Nicole bardzo przypomina mi Meryl (Streep), bo obie sprawiają wrażenie, że wcześniej nie ćwiczyły roli, co kompletnie zmienia się kiedy zaczynają się zdjęcia. Nigdy nie grają tak samo w dwóch ujęciach - za każdym razem kamera rejestruje coś innego. Obie chętnie współpracują z pozostałymi członkami obsady i nie chcą być jedynymi, które błyszczą - doskonale partnerują innym aktorom w każdej scenie. Tak powinni zachowywać się wszyscy dobrzy aktorzy i nikt nie robi tego lepiej niż one. Miałem wrażenie, że biorę udział w mistrzowskich warsztatach. Tak samo było z Meryl. Nigdy wcześniej nie pracowałem z Nicole, ale podczas naszych kontaktów towarzyskich bardzo dobrze się dogadywaliśmy. Noah, który gra naszego serialowego syna Henry’ego jest naprawdę fenomenalnym aktorem. Oglądając Od nowa muszę powtarzać sobie, że jest z Manchesteru, że jest z Wielkiej Brytanii. (śmiech). Jest naprawdę rewelacyjny. Nigdy nie popełnia żadnych błędów. Często powtarzałem sobie w myślach "zaraz się wyłoży", ale nigdy mu się to nie zdarzyło. Jest genialny.
Wystąpiłeś w wielu wspaniałych scenach z Donaldem Sutherlandem, który gra teścia Jonathana. Jak wspominasz waszą współpracę na planie?
- Donald jest niezwykłym człowiekiem. Uwielbiam go. Do dzisiaj codziennie wysyłamy do siebie maile, choć minął rok od zakończenia zdjęć do miniserialu "Od nowa". I tak, przyznaję, że ma poczucie humoru ośmiolatka, co bardzo mi się podoba (śmiech). Jest wspaniałym aktorem, który wnosi na plan i do każdej produkcji podejście bardzo typowe dla lat 60. Jest w tym sporo szarżowania i brawury. Kogo mi w tym przypomina? Jest podobny do Richarda Burtona, Olivera Reeda i Petera O’Toole’a - czyli niepokornych aktorów, których motto brzmiało: "chodźmy się napić i chrzanić wytwórnię". Ta postawa bardzo mi się podoba. Jest typowo męska. To nie są aktorzy, którzy ślęczą godzinami nad swoimi kontami na Instagramie (śmiech).
Czy kręciliście zdjęcia w prawdziwym więzieniu?
- Tak, na ekranie widzimy zakład karny w Queens. Niektóre budynki zostały wyłączone z użytku. Są w tragicznym stanie i są obecnie wynajmowane do zdjęć. W pozostałych częściach kompleksu nadal przebywają więźniowie. Kiedy ja siedziałem wygodnie w fotelu z moim nazwiskiem na oparciu, a ktoś przynosił mi gorące cappuccino, widziałem przez kraty facetów w pasiastych kombinezonach, którzy podobnie jak w filmie "Paddington" ciągnęli wózki do pralni. Czułem się nieswojo, bo nigdy wcześniej nie byłem na terenie więzienia. Uświadomiłem sobie, że jest to straszne miejsce, zwłaszcza w Ameryce, bo nie ma tam ani trochę prywatności. W celach nie ma drzwi, są tylko kraty. Kiedy skorzystasz z toalety, wszyscy to słyszą, ciągle patrzą się na ciebie i obserwują. Jest tam też wiele przemocy. To było naprawdę przerażające.
Czy najwięcej satysfakcji daje ci codzienna praca na planie, a może wolisz oglądać gotowy film, lub w tym przypadku serial, żeby upewnić się, że wszystko poszło zgodnie z planem?
- Dawniej cieszyłem się, kiedy po zmontowaniu materiału okazywało się, że na ekranie wszystko gra. Dopiero później zacząłem cieszyć się pracą na planie, bo wcześniej była to dla mnie wyłącznie męka. Ja sam trochę się zmieniłem i nawet zaczęło mi to sprawiać przyjemność. Trochę się wyrobiłem, jestem spokojniejszy, a czasem, kiedy opuszczam plan po całym dniu pracy, myślę sobie "całkiem nieźle nam dzisiaj poszło..." A to jest naprawdę fajne uczucie.
A jaka jest na planie Susanne Bier? Wiem, że kręciliście thriller, w którym jest wiele mocnych scen, ale czy dobrze się przy tym bawiliście?
- Jest bardzo ważne, żeby reżyser dobrze wiedział, jaki efekt chce końcowo osiągnąć na ekranie. Susanne ma jasną wizję - jest bardzo doświadczona, ma niesamowity talent i dokładnie wie, czego chce. A to bardzo pomaga. Jednocześnie jest bardzo otwarta na nowe pomysły, improwizację i nasze uwagi, co jest idealnym połączeniem. Nakręciłem w Nowym Jorku wiele filmów, ale w tym przypadku pracowałem z doborową ekipą produkcyjną, która pracowała wcześniej przy realizacji filmu Scorsese Irlandczyk. Byli naprawdę wspaniali. Mieliśmy też doskonałego operatora. Realizacja jest na niezwykle wysokim poziomie, co naprawdę widać, kiedy oglądamy serial.
Jak powinien wyglądać idealny finał thrillera?
- Odpowiedź nie jest jednoznaczna, bo do odcinka piątego włącznie David żongluje w powietrzu tyloma piłeczkami, że chcemy doprowadzić historię do końca, ale w taki sposób, żeby wszystkie piłeczki nie upadły jednocześnie na ziemię, bo byłoby to dużym rozczarowaniem. To strasznie trudne. Moim zdaniem powinno czekać nas kolejne zaskoczenie, a David jest w tym niekwestionowanym mistrzem. Coś w stylu "O Boże! Co jest w futerale na skrzypce!" Każdy z nas chce obejrzeć w finale wielki zwrot akcji.
Czy w szóstym odcinku czeka nas jeszcze więcej niespodzianek?
- O tak!