Gdyby "Gra o tron" była czarną komedią, nazywałaby się "Dekameron" [recenzja]
Rok 1348. Dżuma dziesiątkuje Florencję. Kilkoro szlachetnie urodzonych osobistości dostaje zaproszenie do majętnej willi, która ma być ich rajskim azylem na czas zarazy. Wino będzie lać się strumieniami, zabawa nie będzie mieć końca... do czasu. Osobiste pobudki bohaterów stworzą lawinę absurdalnych wypadków, które zatrą granice klasowe i wywołają prawdziwą walkę o przetrwanie. "Gra o tron" w wersji czarnej komedii - tak prezentuje się nowa produkcja Netflixa "Dekameron".
Na wstępie zaznaczę, że opis producenta na oficjalnej stronie serialu jest nieco krzywdzący. Netflix użył kilku chwytliwych haseł, które automatycznie sugerują nam, że będzie to seans o używkach, uciechach cielesnych i przemocy. Owszem, te elementy są nieoderwalną częścią fabuły "Dekameronu", ale wcale nie o nie w tej historii chodzi. Jakież było moje zdziwienie, kiedy to odkryłam.
Jesteśmy we Włoszech w roku 1348. Nie najlepszy czas na przebywanie w Europie, gdyż plaga dżumy rozprzestrzenia się niemiłosiernie, zbierając ze sobą ogromne żniwo. Zarówno nisko, jak i wysoko urodzeni odchodzą na zawsze, tylko nieliczni przetrwają. Gdzieś poza granicami Florencji swój urok rozprzestrzenia Willa Santa, majętna posiadłość Leonarda. Już za niedługo w jej progi zawita garstka wybrańców, również szlachciców i szlachcianek wraz ze sługami. W rezydencji mają spędzić przyjemne "wakacje" i przeczekać zarazę. Plany krzyżuje jednak fakt, że sam pan domu staje się ofiarą epidemii.
Od tej pory fabuła zagęszcza się z odcinka na odcinek. Jeden nieprzewidziany wypadek prowadzi do kolejnego. Niektórzy będą mieć w interesie swoje pobudki, inni będą tylko czyhać na możliwość przejęcia willi. Wszyscy natomiast okażą się niezwykle skuteczni w knuciu w zaciszu swoich komnat oraz dopuszczą się często absurdalnych posunięć. Świetnie rozpisana nieustająca akcja, to jeden z mocnych punktów tej produkcji. W zasadzie nie ma momentu wytchnienia, widz musi być czujny.
Na szczególne wyróżnienie oprócz scenarzystów zasługują również aktorzy. Cały serial opiera się na wymagającej grze mimiką i głosem. W końcu jest to czarna komedia, okraszona sporą dozą zaskakujących point oraz dobitnej ironii. Szybkie cięcia na specyficzne reakcje bohaterów są tutaj kluczowe w budowaniu warstwy komediowej.
Tanya Reynolds wybitnie wcieliła się w postać Licisci, przez dłuższy czas podszywającej się pod swoją panią. W wielu scenach świetnie partnerował jej czarujący Amar Chadha-Patel w roli lekarza Dioneo. Moje serce skradli również Lou Gala w postaci uroczej Neifile, bardzo pobożnej mężatki oraz Tony Hale jako oddany zarządca posiadłości Leonarda. Mimo że reszta postaci bądź aktorów na początku nieszczególnie przypadła mi do gustu, z czasem zyskali w moich oczach. Zosia Mamet, Saoirse-Monica Jackson, Leila Farzad, Karan Gill, Douggin McMeekin oraz Jessica Plummer również świetnie odegrali swoje partie.
Warto zaznaczyć, że fabuła dla naszych bohaterów nie jest zbyt łaskawa. Hasło "walka o przetrwanie" nie bez powodu pojawiło się w opisie serialu. Nie polecam przywiązywać się do tymczasowych mieszkańców Willi Santa, bo mogą zniknąć z ekranu szybciej, niż nam się wydaje. "Dekameron" to poniekąd "Gra o tron" w wersji średniowiecznej czarnej komedii.
Twórczynią tego widowiska jest Kathleen Jordan. Scenariusz bardzo luźno został oparty o XIV-wieczny zbiór nowel pt. "Dekameron". Za produkcję odpowiada firma Tilted Productions, której właścicielką jest Jenji Kohan. W pionie producentów wykonawczych, oprócz samej Jenji Kohan, są showrunnerka Kathleen Jordan, reżyser Michael Uppendahl oraz Blake McCormick i Tara Herrmann z ramienia Tilted.
Co do produkcji nie można mieć większych zastrzeżeń, może jedynie preferencyjne. Widać, że Netflix na realizację średniowiecznej historii przeznaczył bardzo duże środki. Lokacje, scenografie oraz stroje zostały starannie wybrane. Można jedynie polemizować czy bohaterowie wyglądają realnie, ale jak bardzo muszą w serialowej satyrze? Reżyseria i zdjęcia również zostały świetnie zrealizowane, choć na największy aplauz zasługuje dźwięk, który przez osiem odcinków pierwszego sezonu bezbłędnie buduje tempo akcji. Podczas seansu naprawdę można potańczyć do wartkich utworów. Widzieliście "Challengers" i tamtejsze rozwiązania muzyczne? Tutaj sprawa wygląda bardzo podobnie.
Na początku oglądania nowej produkcji Netflixa zastanawiałam się, dla kogo ona właściwie jest. Nie jest to po prostu komedia, która ma bawić - zbyt dużo tam poważniejszych wstawek. Nie jest to też zwykły dramat - zbyt wiele tam absurdów. Jednak po zapoznaniu się z całością zrozumiałam, że jest dla tych, którzy lubią czuć kontrastowe emocje podczas seansów, a w szczególności śmiać się i płakać jednocześnie. Trudno to bezpośrednio porównać do kultowego amerykańskiego "Biura", ale po pierwszym sezonie mam podobne odczucia, co po tamtym sitcomie. "Dekameron" opowiada z pozoru śmieszną historię, która chwyta za serce w najmniej spodziewanym momencie. Widz z łatwością przywiązuje się do bohaterów, cieszy i smuci wspólnie z nimi, dlatego tym bardziej żal mu, kiedy odchodzą.
Nie sądziłam, że ten serial pod koniec tak bardzo mnie zauroczy, a jednak! Przypomina mi sitcom z trochę przydługimi odcinkami, a ja lubię sitcomy. Czy jest lepszy od naszego rodzimego "1670"? Nie, stanowczo zbyt bliskie są nam żarty oparte na Sarmatach, ale amerykański "Dekameron" to solidna ósemka. Mam nadzieję na kolejny sezon, a wszystkim czytelnikom polecam od razu nadrobić pierwszy. Jest na co patrzeć.
Zobacz też: Pięć seriali podobnych do hitu Netfliksa. Wzruszają, bawią i nie sposób się od nich oderwać