Marcin Dorociński miał kiedyś z tego powodu wielkie kompleksy. Dziś mówi o tym z dumą
Marcin Dorociński jest jednym z niewielu polskich aktorów pokolenia X, który regularnie gra w międzynarodowych produkcjach u boku wielkich gwiazd światowego kina. W głębi serca wciąż jest jednak - jak twierdzi - chłopakiem ze wsi, szczęśliwym, że może uprawiać zawód, który daje mu wiele radości.
Marcin Dorociński nie kryje, że pochodzi - podobnie jak jego rodzice - ze wsi i ta wieś wciąż w nim "siedzi".
"Nie mówię, że mi słoma z butów wystaje, tylko że wieś to dla mnie podstawa. Poszanowanie pracy, poszanowanie ludzi, mówienie 'dzień dobry', 'dziękuję', 'przepraszam' i 'proszę' - to wszystko jest dla mnie bardzo ważne" - stwierdził w najnowszym wywiadzie.
"Wieś... To są moje korzenie" - powiedział "Zwierciadłu".
Ostatnio Marcin Dorociński pracował na planie filmu "Mayday" z Ryanem Reynoldsem i Kennethem Branaghemem, wcześniej miał okazję poznać Toma Cruise'a, grał u boku Anyi Taylor-Joy. Mówi, że naprawdę wielkie gwiazdy to najczęściej skromni ludzie, którzy na nic nie narzekają i są po prostu zadowoleni z życia.
"Na Zachodzie każdy jest zadowolony. Może udają, ale wygląda na to, że są naprawdę szczęśliwi. Nie ma narzekania, jęczenia" - opowiadał w rozmowie ze "Zwierciadłem".
Marcin żartuje, że mógłby już o sobie powiedzieć, że jest aktorem międzynarodowym, ale...
"Generalnie to ze wsi jestem" - podkreśla i dodaje, że ilekroć myśli o Kłodzienku, gdzie się wychował, natychmiast chce tam jechać.
"Kłodzienko jest dla mnie jak wentyl, jadę tam, by pobyć z kolegami, braćmi, rodzicami. Zawsze powtarzam: nie zapominaj, skąd jesteś, bo to cię ukształtowało" - wyznał w cytowanym już wyżej wywiadzie.
Mało kto wie, że ojciec Marcina Dorocińskiego przez 50 lat był kowalem, mama z kolei przez całe życie zajmowała się domem i czterema synami. Rodzice nie byli ponoć zachwyceni, gdy zdecydował się zostać aktorem. Bali się, że... przewróci mu się w głowie.
"Kiedyś myślałem, że muszę zabić w sobie te wiejskie korzenie, tę prostotę" - przyznał na łamach "Zwierciadła", opowiadając o pierwszych latach w zawodzie.
Dziś mówi, że traktuje swoje pochodzenie jako jego siłę.
"Wyszedłem już z kompleksu wsi" - zapewnia.
Marcin od paru lat sporo czasu spędza poza Polską, ale zawsze, gdy jedzie na plan filmu kręconego poza granicami naszego kraju, bardzo się denerwuje.
"Trzęsą mi się portki. Powtarzam sobie: 'Żeby tylko nie przynieść wstydu'. Przede wszystkim sobie, a w dalszej kolejności - rodzinie i krajowi. Ja się zawsze denerwuję" - powiedział w najnowszym wywiadzie.
"Przed pierwszym dniem zdjęciowym nie mogę zasnąć. Może mi to kiedyś minie, a może nie" - dodał.