Legenda polskiego kina wyrzuciła ją ze studiów. Kuriozalny powód
Renata Dancewicz nie kryje, że nie udało się jej zdobyć wyższego wykształcenia przez Jana Machulskiego, który był dziekanem wydziału aktorskiego łódzkiej filmówki, gdy rozpoczynała studia. Po czterech semestrach wezwał ją do siebie, by powiedzieć, że nie nadaje się na aktorkę, bo brak jej pokory, po czym skreślił ją z listy studentów. Gwiazda "Na Wspólnej" dopiero po latach zrozumiała, że tak naprawdę wyświadczył jej wielką przysługę, relegując z uczelni.
Mało kto wie, że po maturze Renata Dancewicz postanowiła studiować prawo, a nawet dostała się na Uniwersytet Warszawski, ale po kilku zaledwie wykładach uznała, że to jednak nie dla niej, bo ślęczenie nad aktami i wkuwanie paragrafów jest mało ekscytujące.
"Studia prawnicze zakończyłam po pierwszym roku" - potwierdziła w rozmowie z "Twoim Stylem".
Tak naprawdę Renata poszła na UW, bo nie przyjęto jej do stołecznej szkoły teatralnej, a zrezygnowała z prawa, gdy dostała się do filmówki w Łodzi, z której jednak wyrzucono ją już po drugim roku. Dziekan Jan Machulski ukarał ją relegowaniem z uczelni nie za brak talentu, bo tego nie mógł jej odmówić, ale za to, że - to jej określenie - bimbała.
"Interesowało mnie wszystko oprócz chodzenia na zajęcia. Wyleciałam z opinią osoby niepokornej, która buntuje innych, zamiast się uczyć" - opowiadała na łamach "Twojego Stylu", dodając, że teraz uważa, że dobrze się stało.
"Myślę, że gdybym skończyła szkołę po bożemu, nie byłabym dziś aktorką, bo jestem zbyt leniwa" - powiedziała.
Wyrzucenie ze studiów aktorskich podziałało na Renatę Dancewicz jak czerwona płachta na byka.
"Jestem zawzięta i jak mi coś nie wychodzi, tym bardziej chcę to osiągnąć. Kłopotów nie należy unikać, tylko je pokonywać i wyciągać wnioski na przyszłość. Dla mnie wyrzucenie ze szkoły było w rezultacie pozytywnym doświadczeniem, bo zacisnęłam zęby i postanowiłam udowodnić, że jednak potrafię grać" - wyznała prowadzącym "Dzień Dobry TVN".
Gwiazda "Na Wspólnej" przyznaje, że ma naturę lesera i wiele rzeczy sobie odpuszcza, ale nigdy wtedy, gdy ktoś chce decydować o jej życiu.
"Jak Machulski stwierdził, że nigdy nie będę aktorką, postanowiłam pokazać mu, że się myli. Można powiedzieć, że aktorką zostałam z przekory" - opowiadała "Tele Tygodniowi".
Po tym, jak Jan Machulski postawił na niej krzyżyk, pojechała do Wałbrzycha, poszła do dyrektora tamtejszego teatru i przekonała go, iż powinien ją zatrudnić. Dostała etat i... najniższą gażę. Kiedy dostawała wypłatę, lwią jej część zostawiała w bufecie, w którym żywiła się na kredyt.
"Za to, co mi zostało, kupowałam puszki z jedzeniem dla kota" - wspominała w wywiadzie dla "Gali", dodając, że także po przeprowadzce do Warszawy długo borykała się z problemami finansowymi i często była pod kreską, ale zawsze jakoś udawało się jej w końcu wyjść na prostą.
"Biegałam na castingi i starałam się gdzieś zaczepić" - mówiła w wywiadach, gdy w końcu udało się jej osiągnąć sukces.
Zanim w 1995 roku Renata Dancewicz zdała eksternistyczny egzamin aktorski, miała już na koncie kilka ról - m.in. w serialu "Radio Romans" oraz filmach "Diabelska edukacja", "Pułkownik Kwiatkowski" i "Tato". Za kreacje w tych dwóch ostatnich produkcjach dostała nagrodę na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, co niespodziewanie wywołało burzę w środowisku aktorskim.
Wiele koleżanek Renaty po fachu próbowało wręcz podważać słuszność festiwalowego werdyktu, twierdząc, że Dancewicz nie jest aktorką, ale... amatorką. Ona jednak nic sobie nie robiła z kierowanych pod jej adresem złośliwości.
"W końcu nie po to zostałam aktorką, żeby mieć dobre stopnie" - żartowała w rozmowie z "Galą", dodając, że tak naprawdę ma w nosie, co mówią o niej zawistnicy, bo udowodniła już wiele razy, że Jan Machulski mylił się, twierdząc, że nie nadaje się do zawodu, który przecież z powodzeniem od lat uprawia.