Pani Puchalska od zwierząt
Gabriela Muskała pisze scenariusz filmowy, w jej sztuce teatralnej gra Janusz Gajos, ale jest znana przede wszystkim jako aktorka. Od poniedziałku 24 września będzie można ją oglądać w serialu TVP 1 "Wszystko przed nami". Gra temperamentną, energiczną i rozbrajająco naiwną Annę, która nie ma pojęcia o tym, że ukochany mąż zdradza ją na prawo i lewo.
Kiedy rzucisz aktorstwo, żeby w pełni poświęcić się pisaniu?
- Nie rzucę, nie ma takiej opcji, za bardzo je kocham. Pisanie zresztą też, więc na razie muszę balansować. Kiedy nie mam zdjęć albo prób w teatrze, nadrabiam pisarskie zaległości. Szukam rytmu dnia, żeby na wszystko mieć czas. Rano piję kawę, bo jako niskociśnieniowiec bez kofeiny jestem dętką, czytam wiadomości w internecie i odpisuję na mejle. A potem piszę do około szesnastej, staram się od trzech do pięciu godzin dziennie.
Twoje dwie pierwsze sztuki, które napisałaś z siostrą, osiągnęły wielki sukces. Kiedy premiera trzeciej?
- Odłożyłyśmy na chwilę wspólne pisanie, bo obie jesteśmy bardzo zajęte. Na razie skupiam się na pisaniu scenariusza filmowego. To będzie kobiece kino.
W reżyserii twojego męża?
- Z Gregiem (Zgliński - przyp. aut.) mamy mnóstwo wspólnych projektów, bez przesady. Zresztą powiedziałam, że to będzie kino kobiece... (śmiech)
Co czułaś, gdy pierwszy raz zobaczyłaś na scenie Teatru Narodowego w Warszawie Janusza Gajosa, który gra w twojej sztuce "Daily Soup"?
- Ogromne wzruszenie. Nie miałyśmy z siostrą pomysłu, kto mógłby zagrać inne role w naszej sztuce, ale chciałyśmy na pewno, żeby Ojca zagrał Janusz Gajos. Pisałyśmy tę rolę inspirując się jego aktorstwem i osobowością. Realizacja tego spektaklu to niezwykłe doświadczenie i spełnienie marzenia. Niesamowita obsada, bo przecież są w niej także fantastyczne Danuta Szaflarska, Halina Skoczyńska i Ania Grycewicz; to, że nasza sztuka była w Teatrze Telewizji na żywo, że miała tak ogromną widownię i że od pięciu lat nie schodzi z afisza, bardzo motywuje do pisania. Nie mówiąc o naszej debiutanckiej sztuce, monodramie "Podróż do Buenos Aires", który gram przy pełnej publiczności już od ponad dziesięciu lat i z którym wciąż jeżdżę po świecie i wygrywam festiwale.
Nie budujesz swojej kariery rolami serialowym, raczej unikasz telewizji. Czym skusili cię producenci serialu "Wszystko przed nami"?
- Nigdy z góry nie odrzucam ról tylko dlatego, że to serial czy telenowela. Odrzucam role, które są nieciekawe, które nie dają mi możliwości rozwinięcia skrzydeł. Nie chcę powielać schematów; szukam postaci posiadających różne odcienie. Taka jest Anna z "Wszystko przed nami". Fajnie, że cały wątek wokół Stefana (Piotr Nowak - przyp. aut.), mojego serialowego męża, jest prowadzony z przymrużeniem oka, inaczej nie dałoby się tej postaci lubić. Dzięki scenarzystom, mimo że robi dużo złego, wzbudza pozytywne odczucia.
A jaka jest twoja bohaterka?
- Żywa, temperamentna i pełna pozytywnej energii. Ma z mężem spory staż małżeński, a Stefan dodatkowo posiada duże doświadczenie w skokach w bok (śmiech). Dzięki swej rozbrajającej naiwności, Anna nie ma o tym pojęcia. Jest dla męża wciąż atrakcyjna; zdrady Stefana nie wynikają z tego, że nie ma w ich małżeństwie miłości i namiętności. Gdyby Anna była klasyczną kobietą w kryzysie małżeńskim - biedną, zaniedbaną i smutną, ten wątek byłby oczywisty i banalny.
W jednym z wywiadów powiedziałaś, że uwielbiasz zmiany. Nie znudzisz się szybko taką długofalową współpracą?
- Nie zakładam wersji pesymistycznej. Mimo że "Wszystko przed nami", ja jestem tu i teraz. Scenariusz mi się podoba, rola jest ciekawa, dobrze pracuje się na planie. Nad tym, co będzie za rok, będę się zastanawiać za rok.
- A co do zmian, owszem, trudno mi usiedzieć w jednym miejscu. Mam swoją bazę - Teatr imienia Stefana Jaracza w Łodzi, jeden z najlepszych zespołów aktorskich w Polsce. Ale lubię też spotykać się z innymi aktorami, na innych scenach. Zmieniać charakter ról, które gram. To mi pozwala rozwijać się aktorsko. Walczę z tym, co jest chyba wynikiem wygody reżyserów i producentów, którzy obsadzają aktorów według ról, w jakich wcześniej się sprawdzili. Dobrze wypadała w takiej roli, my mamy podobną, to ją zatrudnimy, bo wiadomo, że da radę. A ja wtedy mówię "nie", często odmawiam. Cieszę się, bo na planie serialu kryminalnego "Paradoks" (emitowany od jesieni na antenie TVP 2 - przyp. aut.), do którego właśnie powstają zdjęcia, mogę zmierzyć się z kolejnym aktorskim wyzwaniem. Gram policjantkę, takiego łobuza w spodniach i trampkach. Żuję gumę, noszę pistolet za paskiem od spodni, nie mam makijażu i robię wszystko, żeby być mało kobieca.
Twoja bohaterka z "Wszystko przed nami" ma zbuntowaną nastoletnią córkę, która sprawia mnóstwo problemów. Czy twój syn też przechodził taki etap w życiu?
- Michał ma siedemnaście lat, powoli wycisza się z młodzieńczego buntu. To naturalny etap w jego życiu, martwiłabym się, gdyby się nie buntował. Daje się z tym żyć, zresztą to dla niego bardzo twórczy okres. Mamy dobry układ, przyjacielską relację. Ufamy sobie, ale staram się nie zapominać o tym, że dziecko, nawet tak duże, musi mieć wyznaczone granice.
Macie w domu jakieś zwierzęta?
- Mieliśmy niesamowitą suczkę Sarę, która była starsza od mojego syna o półtora roku. Weterynarze mówili, że buldogi francuskie żyją góra dziewięć lat, a ona przeżyła piętnaście! Umarła trzy lata temu; pochowaliśmy ją w pięknym miejscu na działce. Parę miesięcy później na tej samej działce Greg siedział na tarasie i pisał. Od strony płotu, pod którym pochowana jest Sara, przyszedł kotek. Wskoczył mu na kolana, położył się na laptopie i zasnął. Jakby był nasz. Weterynarz określił jego wiek na pięć miesięcy, czyli urodził się w miesiącu śmierci naszej Sary. Został z nami jako jej reinkarnacja, zresztą ma bardzo psie nawyki, co potwierdza tę teorię (śmiech). Nazywa się Gilmour, jak gitarzysta Pink Floyd, ukochanego zespołu Grega.
Podobno jesteś wegetarianką. To prawda?
- Tak, mniej więcej od czasu studiów. Wychowałam się na wsi - moi rodzice byli lekarzami, mieszkaliśmy w ośrodku zdrowia, ale nasza sąsiadka miała ogromne gospodarstwo. Po szkole rzucałam teczkę i biegłam na jej podwórko, do świnek, krówek, kaczek i królików. Spędzałam z nimi wszystkie popołudnia. Zwierzęta zawsze były mi bliskie. Owady, które obserwowałam, leżąc na łące za domem, ślimaki - to był mój świat w dzieciństwie, miłość i pasja. Oglądałam filmy przyrodnicze Włodzimierza Puchalskiego i chciałam być panią Puchalską, bo myślałam, że tak nazywa się zawód przyrodnika. To wszystko stało mi trochę w niezgodzie z mięsem na talerzu. Nie żeby mi mięso nie smakowało, ale nie czułam się w porządku, kiedy je jadłam.
Nie korci cię czasami, żeby zjeść mięso?
- Kategorycznie nie zjem mięsa pochodzącego z hodowli masowych, gdzie śmierć jest dla zwierząt wybawieniem od cierpienia. Nigdy też nie kupię jajek z numerem trzy. Ale nie, nie jestem wegetariańskim ortodoksem. Zdarzają mi się odstępstwa w szczególnych sytuacjach. Na przykład gdy podróżuję po Argentynie, gdzie mięso to podstawa menu. Podczas pierwszej podróży po tygodniu jedzenia frytek i omdlewania udało mi się w jakiejś restauracji zamówić soczewicę. Kelner przyniósł wielkie kawały mięsa pływające w sosie z dwoma ziarenkami soczewicy. Poddałam się, wbiłam zęby w kotleta i pocieszałam się faktem, że tamtejsze krowy nie cierpią, tylko całe życie chodzą wolne i szczęśliwe po ogromnych, bajkowych łąkach. Czasami, kiedy jadę do moich rodziców do Kłodzka, mama wita mnie słowami - właśnie upiekłam kaczkę! Patrzę na nią z wyrzutem, a ona na to - ja wiem, że ty nie jesz mięsa! Ale Gabrysiu, to jest kaczka ze wsi - ona była bardzo szczęśliwa.
Rozmawiał: Kuba Zajkowski