Włatcy móch
Ocena
serialu
7,1
Dobry
Ocen: 346
Oceń
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10

Wyznania twórcy "Włatców móch"

Twórca kreskówki "Włatcy móch", reżyser, scenarzysta i montażysta, Bartosz Kędzierski opowiedział Bartoszowi Stoczkowskiemu o swojej pracy, o cenzurze w polskich telewizjach, o okazyjnych skandalach i absurdalnych opiniach o sobie, o fekalnych dowcipach, a także nowych projektach, których nikt nie chce emitować ze strachu przed Krajową Radą Radiofonii i Telewizji.

Bartosz Kędzierski urodził się w 1976 roku we Wrocławiu i od tego czasu udało mu się: dorosnąć, nie podejść do obrony pracy magisterskiej na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego, zmontować film "Chaos" Xawerego Żuławskiego, stworzyć jeden z najgłośniejszych animowanych projektów w Polsce - serial "Włatcy móch", a także m.in. seriale "Parapet" i "1000 złych uczynków". Udało mu się także obrazić kilka osób, zyskać miano satanisty i propagatora pogaństwa, a także stracić kilka złudzeń co do wolności twórczej. Ostatnio udało mu się znaleźć odrobinę czasu i opowiedzieć nam o tym wszystkim.

Reklama

Jakie to uczucie, kiedy opowiada pan dowcip o puszczaniu bąka, a "pani z TVP", cała w pąsach, mówi, że to nie przejdzie?

- Człowiek jest na coś takiego przygotowany. Robiąc taki odcinek, mam nadzieję, że w momencie, kiedy ten bąk poleci, to na kolaudacji akurat komuś zadzwoni telefon, czy coś takiego, i ten bąk przejdzie.

- W przypadku tego odcinka "Parapetu" spodziewałam się, że będzie problem, ale miałem w odwodzie pomysł, żeby tego bąka zastąpić innym dźwiękiem. To taka chłodna kalkulacja.

- Inaczej wygląda sprawa, kiedy problemem okazuje się coś, co wydaje się, że nie może być problematyczne z punktu widzenia cenzurowania. Wtedy robi się bardziej emocjonująco. Wszystko zależy od tego, z kim się rozmawia - z jakim redaktorem czy kolaudantem. Ja staram się być bezkonfliktowy i nie stawać okoniem w momencie, kiedy to nie jest konieczne. Ale kiedy jest konieczne, to czasem wystarczy po prostu dobry argument i coś przechodzi.

Największy absurd w "korygowaniu" pańskiego poczucia humoru?

- Tym, co mnie najbardziej zaskoczyło, były właśnie "Nocne igraszki" z "Parapetu". Okazało się, że do odcinka były trzy zastrzeżenia. Po pierwsze to, że Lucek i Bazyli (rośliny doniczkowe - przyp. red.) wsadzają sobie rurkę w ten otworek na dole doniczki. Jeden drugiemu tam dmucha, dzięki czemu pierwszy lewituje. Usłyszałem: "Co to w ogóle jest za pomysł?! Przecież to jest obrzydliwe". " Ale dlaczego to jest obrzydliwe? - zapytałem - przecież to są roślinki". I rzeczywiście: ta argumentacja trafiła i to przeszło.

- Drugim pytaniem było: "Czy ten straszny dźwięk pierdzenia musi się przy tym dmuchaniu dobywać?". Tutaj musiałem pójść na kompromis i w wersji telewizyjnej poszedł, zamiast wspomnianego dźwięku, piszczący odgłos wypuszczania powietrza z balonika.

- Ale największym zaskoczeniem dla mnie było to, że główne kontrowersje wzbudził tytuł tego odcinka, czyli "Nocne igraszki". A chodziło o to, że inna stacja puszczała program, który nazywał się podobnie i był to program o tematyce erotycznej. Ja wcześniej nie słyszałem o tym programie i dla mnie takie porównywanie to był kompletny absurd. Powiedziałem o tym i tytuł koniec końców pozostał niezmieniony. W tym przypadku właśnie stanąłem okoniem i się udało.

Teraz obie wersje "Nocnych igraszek" można porównać w "Parapecie" wydanym na DVD. Czuje pan satysfakcję, że powróciła pierwotna wersja?

- Dla mnie to jest naturalne, że jeśli wychodzi DVD, to powinien się na nim znaleźć komplet materiałów. To jest naturalne. Przynajmniej dla wytwórni Galapagos, bo są tacy dystrybutorzy, którzy nie mają problemu z tym, żeby wydać ocenzurowaną wersję jakiegoś serialu.

Czyli dźwięk puszczania bąka nie jest dla pana sprawą życia i śmierci?

- (śmiech) Nie, bąk nie jest dla mnie życiowym wskazaniem.

Często zaznacza pan, że we "Włatcach móch" znaleźć można szeroki wachlarz dowcipu - od wspomnianego pierdzenia i śmiesznego głosu Czesia, po tematy związane z życiem. Czy ma pan swoją hierarchię wartości dowcipów?

- Nie, nie stawiam jednego rodzaju humoru nad innym. Albo żart jest śmieszny, albo nie jest - i to nie wynika z tego, z jakiej on jest "półki", ale z samego żartu i z jego kontekstu. Ja nie oceniam, czy żart o babie u lekarza, czy o kupach, jest "be", bo jeśli jest zabawny, to jest zarąbisty. Tak samo wśród żartów intelektualnych są śmieszne i są takie, które są totalnymi "bułami".

- Ja wolę być postrzegany jako ktoś, kto opowiada żarty o kupach, które są śmieszne, niż ktoś, kto opowiada żarty intelektualne, które są żenujące.

Nie ma pan takich ciągot, żeby którymś ze swoich projektów wywołać naprawdę duży skandal? Uderzyć tak mocno, żeby było wszędzie słychać?

- Robienie skandalu dla skandalu trochę mija się z celem. Natomiast zrobienie czegoś w moim przekonaniu ciekawego albo śmiesznego i uzyskanie tego skandalu "przy okazji" jest jak najbardziej warte zrobienia. Poza tym, OK, można zrobić coś superskandalicznego w tym kraju, ale kto to wyemituje? Przepraszam bardzo.

To co w takim razie z wielką wolnością twórczą w TV4, o której pan kiedyś wspominał?

- Tak, tam miałem bardzo dużą wolność, jak na polską telewizję, ale nawet tam nie udało się przepchnąć pewnych rzeczy. Niestety, w naszym kraju strach przed KRRiT i przed Kościołem jest tak potworny, że to się w głowie po prostu nie mieści.

A gdyby miał pan zagwarantowaną możliwość emisji, to…?

- …To z dziką rozkoszą. Kiedy robiłem jeden z pierwszych dwudziestu odcinków, to Wujas, który ma problemy z czytaniem, czytał gazetę, akurat o ważnej osobie w państwie. I przeczytał w ten sposób: "pre-zy-denat". Napisałem to, zrealizowałem i zmontowałem. Było to naprawdę zabawne... I wtedy ktoś mi powiedział: "Człowieku, ty weź tego nikomu nie pokazuj nawet". Niestety, niepotrzebna redaktorska wrażliwość jest w naszym kraju okrutna.

Ale czy kontrowersyjne treści nie jest łatwiej "przemycić" w produkcji animowanej lub lalkowej, bo jednak większość nie traktuje tego typu medium poważnie?

- Na pewno jest troszkę łatwiej, ale wie pan… Ja już i tak jestem satanistą. W kilku zdeklarowanych pismach widziałem takie określenia (Bartek Kędzierski śmieje się pod nosem). No i fajnie… sympatycznie.

- Napisałem też jeszcze jeden projekt serialu "Tetrowe pieluszki", w którym chciałem coś fajnego zrobić. To historia samotnego ojca, który po śmierci młodej żony zostaje sam z dzieckiem. Wspomina ją, chodząc do miejsc, gdzie było im razem dobrze. W "Tetrowych pieluszkach" silnie eksponowana jest przyroda.

I co się okazuje?

- W ocenie jednego z ekspertów Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, który zdecydowanie odrzucił ten projekt, przeczytałem, że propaguję "pogańskie czary-mary i dendrologiczne rytuały wzywania zmarłych". No, wie pan, to jest, k***a, niewiarygodne! Ekspert Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej mi coś takiego napisał!

- Żyjemy w takim specyficznym kraju, w którym można robić superskandale, ale do pewnego momentu, bo potem to już wszyscy się strasznie boją. Na szczęście jest internet. Mam pomysł na realizację tylko i wyłącznie internetową, bo jestem przekonany o tym, że nawet najbardziej hardcorowa stacja telewizyjna nigdy w życiu tego nie wyemituje. Więcej będę mógł o tym powiedzieć, kiedy projekt będzie bardziej zaawansowany.

"Pieluchy..." mają jeszcze szanse?

- Wciąż rozmawiamy z różnymi telewizjami. Na razie nic nie wiadomo.

Ma pan jeszcze jakiś skandal w zanadrzu?

- Tak, jest jeszcze jeden projekt, zatytułowany "Toto! Tato! Tato!". Właśnie kończymy pracę nad pierwszą serią. Proszę sobie wyobrazić, że odnalazłem tego orła bielika, który pozował do projektu godła Polski, które teraz wisi we wszystkich szkołach i urzędach. Mieszka on teraz w dziadowskim rezerwacie orła bielika, ma na imię Leon i trochę urósł mu brzuch. Ma stary fotel, kapcie, czyta gazety i pije sobie browara. Trochę zapomniany, ale wciąż dumny z tego, że jego wizerunek jest godłem Polski.

- Ma jeszcze jeden, prawdziwy powód do dumy - małego synka, Szpundka. I ten Szpundek, zadaje tacie trudne życiowe pytania. Nie jest łatwo, bo Leon jest rozwiedziony z żoną i syn jest u niego tylko w weekendy, ale stara się jak może.

- Na razie nie wiadomo, co z tym serialem będzie. Doszedłem do wniosku, że w tym kraju się strasznie trudno robi na zamówienie. No, trudno się dziwić - w końcu ktoś za to płaci. Ale wszyscy chcą się strasznie wpie***ć. Dlatego teraz realizujemy sobie te nasze projekty. W nich już nie będzie można grzebać i jak ktoś będzie chciał, to sobie je wyemituje. Mamy nadzieję, że odświeży to trochę ofertę serialową w telewizji.

I dlatego został pan "facetem od seriali"? Nie ma pan już ochoty bawić się w filmy kinowe?

- Mam się ochotę bawić, ale proces decyzyjny w przypadku filmu kinowego jest długi i żmudny… Mam nawet napisane trzy scenariusze, z czego tylko jeden animowany. Może coś kiedyś się ruszy w sprawie tych projektów. Natomiast takie mikroseriale, jeżeli ma się dobry zespół, można tworzyć niejako samemu, inwestując tylko własne środki.

- Jest to jedyny sposób na to, żeby zrobić coś w miarę współczesnego, bo telewizje kupują głównie trzydziestoletnie formaty seriali brazylijskich. Robią z tego polskie wersje, puszczają je w prime time i zupełnie nie interesują się tym, co leci później. A ja wcale nie chcę robić wysokobudżetowych seriali, z gwiazdami, dla czterech czy pięciu milionów Polaków. Ja chce robić fajny, inteligentny serial dla trzystu tysięcy, który będzie leciał o 24. I będę przeszczęśliwy, jeśli tylko będę miał poczucie, że mogę robić, co chcę.

Czego panu serdecznie życzę.

Rozmawiał Bartosz Stoczkowski

swiatseriali.pl
Dowiedz się więcej na temat: Bartosz Kędzierski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy