"Wikingowie": Nie mam parcia na Hollywood
Długo czekał na swoją szansę. W końcu przyszła - rola w „Wikingach”, a wraz z nią nowa rzeczywistość zawodowa i sława. Czy to go zmieniło?
Trenowałeś boks tajski oraz szermierkę. Skąd więc pomysł, żeby zostać aktorem?
- Aktywność i ADHD towarzyszyły mi od dziecka. Przez długi czas boks był priorytetem w moim życiu. W tygodniu trenowałem dwa razy dziennie, a weekendami szkoliłem dzieci. Myślałem, że tak będzie już zawsze. Niespodziewanie na mojej drodze stanął ten jeden nauczyciel, który dostrzegł we mnie potencjał aktorski. Spróbowałem i... zatraciłem się. Zdecydowałem - chcę grać! I to jak najlepiej!
Co tak bardzo pociąga cię w tym zawodzie?
- Kiedy masz role, to najlepsza robota na świecie, ale staje się najgorszą, kiedy chodzisz z castingu na casting i słyszysz po raz enty: "Przykro mi, ale..." Wówczas zadajesz sobie pytanie: "Po cholerę ci to?" Ale... to także jedyna opcja na świecie, dzięki której możesz stawać się kimkolwiek, bez lat szkoleń i ryzyka (śmiech). To coś, co podnieca tego chłopca we mnie, który nie chce dorosnąć. Dla mnie aktorstwo to także pewnego rodzaju terapia. Zamiast leżeć na kozetce i płacić krocie psychologom, wcielam się w różnych bohaterów i ich oczami patrzę na świat.
Pozostańmy przy początkach. Nie było łatwo?
- Kiedy dostajesz się do szkoły aktorskiej, myślisz, że najgorsze za tobą, a w przyszłości tylko praca i sława. A tu okazuje się, że po ukończeniu nauki musisz znaleźć sobie agenta, który będzie załatwiał ci przesłuchania, co wcale nie równa się uzyskaniu roli. Idziesz na casting, a potem odbierasz telefon i dowiadujesz się, że wybrano kogoś sławniejszego. Pukasz do jednych drzwi, do drugich i walczysz. I liczysz się, że dostaniesz dobrą pracę za fajną kasę. Jeśli tak się dzieje, jesteś szczęściarzem. Teraz jestem na takim etapie. I nadal nie mogę w to uwierzyć, bo odbieram telefon i słyszę: "Masz rolę!". A potem pytam: "Tak po prostu? Bez castingu? Co się zmieniło? Przecież nadal jestem tym samym aktorem i człowiekiem".
Pomówmy o "Wikingach". Jak trafiłeś do serialu?
- Wychodziłem rolę (śmiech). Kręcąc "Camelot", słyszałem, że producent Morgan O’Sullivan przygotowuje nowy serial. Kiedy "Camelota" skasowano, pisałem listy, zostawiałem karteczki na drzwiach z błagalnymi prośbami. Chyba Morgan miał dość i powierzył mi rolę Rollo (śmiech).
"Wikingowie" to kolejna kostiumowa produkcja w twojej karierze. Polubiłeś stroje z epoki?
- Startowałem do wielu ról, ale początkowo dostawałem głównie takie. Dziś myślę, że było to przygotowanie do bycia Rollo. Bez nich nie byłbym gotów zagrać w "Wikingach".
Wróćmy do Rollo. Co lubisz w swojej postaci?
- Podoba mi się jego niejednoznaczność. W każdym sezonie, a nawet odcinku, odkrywamy w nim coś nowego. Nie jest tym, kim się wydaje. Poznajemy genezę jego charakteru. To właśnie uwielbiam w telewizji. Masz czas, by ewoluować postacią, zagłębiać się w nią, powoli odkrywać jej kolejne odcienie. W filmie nie ma na to szans.
Ale jednak seriale pochłaniają więcej czasu i niektórzy starają się ich unikać...
- To głupie. Telewizja daje możliwość napełnienia, rozwinięcia bohatera. Żeby nie było, cenię sobie również pracę na dużym ekranie. Bądźmy jednak szczerzy, dzisiejsze kino nijak ma się do tego, na którym się wychowywałem. Straciło na swojej wartości. Teraz jest bardziej komercyjne, w większości przypadków chodzi o kasę - superbohaterowie, wampiry itp. Z kolei telewizja oferuje coraz to lepsze, nie tylko scenariuszowo, projekty. Na poziomie, z ciekawymi postaciami. Pracując nad serialem, wydaje mi się, że aktorzy mają większy wpływ na to, jak wygląda ich bohater. Jeśli nawet nie ingerujesz w scenariusz, to zmieniasz styl gry, by oddać ewolucję swojego bohatera.
Do czasu "Wikingów" grałeś bardziej lokalnie - głównie w produkcjach brytyjskich. Dzięki serialowi twoje nazwisko "przekroczyło" granice. Czy to pierwszy krok w kierunku Hollywood?
- A gdzie tam (śmiech). Jestem głową rodziny - mężem i ojcem trójki dzieci. Przeprowadzka do Los Angeles oznaczałaby wywrócenie życia do góry nogami całej naszej piątki. Nie ma takiej potrzeby. Nie mam parcia na Hollywood. Na szczęście świat filmu jest też poza granicami USA. Na całym globie powstają bardzo dobre produkcje. Nie chcę się zamykać, wolę być wolnym graczem, który pracuje tam, skąd napłynie ciekawa propozycja, np. z Warszawy (śmiech). Nie musisz mieszkać w Hollywood, by kręcić filmy i pracować jako aktor.
Jak więc zmieniło się twoje życie po "Wikingach"?
- Prywatnie? Bardzo. Stałem się rozpoznawalny. Idę ulicą i obcy ludzie zaczepiają mnie, by się przywitać. To bardzo miłe i pochlebiające. I nie ma co ukrywać, rola Rollo stała się siłą napędową mojej kariery. Pojawia się coraz więcej ofert i ciekawych propozycji zawodowych.
To jakie masz plany na najbliższą przyszłość?
- Na razie cieszę się życiem "Wikinga". I tak zapowiada się przynajmniej do połowy lutego, no chyba, że mnie zabiją (śmiech). Najnowszy 4. sezon serialu będzie dłuższy od poprzedniego. Na szczęście powstaje on w Dublinie, więc kilka godzin od mojego rodzinnego Londynu. Niedawno do kin trafił film "Everest" gdzie gram jedną z ról, a w kolejce na premierę czeka kolejny - "Pacjent zero". Mam nadzieję, że zostaną dobrze przyjęte. Planuję też nadrobić czas z rodziną. Z najstarszym synem pokopać piłkę na boisku, ze średnią córką poszaleć na dworze, a z najmłodszym, 5-letnim, odbyć kilka walk na miecze. W prawdziwym życiu przegrywam (śmiech).
Twój największy sukces to...
- ...trójka moich pięknych dzieci i ukochana żona. Do dziś nie mam pojęcia, jak przekonałem ją, żeby za mnie wyszła (śmiech). A o czym marzy Clive? Od dziecka pragnąłem zostać pilotem helikoptera Apache. A więcej... nic nie przychodzi mi do głowy, żyję swoim snem. Wiem! Chcę zagrać Bonda, ale to za kilka lat, bo na razie jestem za młody (śmiech).
Rozmawiał: Marcin Godlewski