"Strażacy": Jacek Lenartowicz kocha i wymaga
Jako mały chłopiec Jacek Lenartowicz chciał zostać strażakiem. Długo musiał czekać na spełnienie tego marzenia. Do tego w jego życiu kolejna rewolucja - pod koniec kwietnia aktor po raz czwarty zostanie ojcem i z niecierpliwością oczekuje drugiej córki.
Ponoć każdy mały chłopiec marzy o tym, żeby zostać strażakiem?
- Urodziłem się w takich czasach, w których wszyscy chłopcy chcieli zostać albo milicjantami, albo strażakami. Marzyłem, żeby jeździć dużym, czerwonym wozem i słyszeć głośno wyjące syreny. Nieraz miałem okazję obserwować szpaler wozów strażackich jadących do akcji i powiem, że robiło to na mnie ogromne wrażenie, zwłaszcza że siła rażenia tego sygnału była niesamowita. Wykonując zawód aktora miałem szansę tego doświadczyć!
Produkcja obsadza Pana często "po warunkach", w rolach typów spod ciemnej gwiazdy. Kosmala to anioł w ludzkiej skórze.
- Jest zdecydowanie twardym facetem, zresztą pracując kilkadziesiąt lat w ciągłym stresie nie może być inaczej. Poza pewną obowiązującą w straży hierarchią, Kosmala ma w sobie dużo ojcowskich uczuć i tak też traktuje zespół. Cieszy się z ich sukcesów, przeżywa ich porażki i stara się być dla nich po ludzku dobry.
Brał Pan udział w scenach pirotechnicznych?
- Komendant Kosmala nie bierze czynnego udziału w akcjach, ale tuż przed rozpoczęciem zdjęć brałem udział w szkoleniach, co sprawiło, że darzę jeszcze większym szacunkiem ten zawód. Mieliśmy sceny w krętych korytarzach, gdzie puszczono dym. Kiedy widoczność ogranicza się na wyciągnięcie ręki, a gorący i gryzący dym utrudnia oddychanie - spełniają się marzenia z dzieciństwa (śmiech).
Od kilkunastu lat gra Pan w serialu "M jak miłość". Janek Zawadzki przeszedł prawdziwą rewolucję i widzowie darzą go sympatią.
- Myślę, że go lubią, bo ma coś ze mnie (śmiech), a tak na poważnie, to całkiem fajny facet.
Ale jego życie uczuciowe jest jednak dalekie od ideału. Czy wreszcie spotka tę jedyną?
- Wątki poszczególnych postaci raz są dość intensywne, innym razem traktowane marginalnie. W wielowątkowym serialu musi być sinusoida. Przez dłuższy czas Janek i Olga (Marta Ścisłowicz) chodzili do siebie jak czapla z żurawiem, aż w końcu ona wyjechała do Szwecji. Mam nadzieję, że produkcja mnie za nią nie wyśle (śmiech).
Słyszałam, że lada chwila powiększy się Panu rodzina.
- Pod koniec kwietnia oczekujemy drugiej córeczki. To będzie już moje czwarte dziecko. Czuję się jak ojciec Wirgiliusz (śmiech). Najstarszy syn, z mojego pierwszego związku, ma już 22 lata. Dostał się do Australian Film, Television and Radio School w Sydney, gdzie będzie studiował reżyserię. Z moją obecną żoną Kasią mamy dziesięcioletniego Aleksandra i siedmioletnią Ninę. Na razie trwa burza mózgów odnośnie imienia. Może będzie Kaja, a może Nadia. Nie wiem!
Jakim jest Pan tatą?
- Takim jak Kosmala. Jestem dość wymagający, ale bardzo kochający. Za swoje dzieci dałbym się pokroić, ale jest regulamin (śmiech). Uczę ich, że życie jest ciężką pracą i nie ma nic za darmo. Muszą sprzątać swoje zabawki, wynosić śmieci. Chłopiec musi umieć ukroić chleb, choć mój starszy syn, jak przyjechał do Polski, tak kroił pieczywo, że zacząłem kupować chleb tostowy. Pamiętam, jak kilka lat temu wziąłem swoich dwóch synów, dałem im deski, gwoździe i młotek i za pół godziny skończyło się na poobijanych rękach. Bycie ojcem nie jest proste!
Rozmawiała OLA SIUDOWSKA