"Skazany na śmierć": Wentworth Miller zmienił priorytety
Aktor, pisarz i producent. Wkrótce też reżyser? W rozmowie z nami artysta szczerze odpowiada na wszystkie, nawet te niewygodne, pytania.
To twoja pierwsza wizyta w Polsce? Jak ci się podoba nasz kraj?
- Nigdy wcześniej tu nie byłem. Bawię się świetnie. Przyjechałem tylko na tydzień, dlatego, kiedy nie jestem na festiwalu, każdą minutę wykorzystuję na spacery i poznawanie zakątków Krakowa. To naprawdę piękne miasto!
To teraz o pracy. Czy podejrzewałeś, że "Skazany na śmierć" okaże się takim hitem?
- Absolutnie nie. Kręcąc pierwszy sezon, a później kolejne, skupiałem się na tym, by dobrze zagrać i jak najlepiej opowiedzieć historię Michaela. Fakt, że produkcja zyskała taką ogromną sympatię widzów, traktuję jako uznanie i nagrodę za naszą ciężką pracę.
Dzięki serialowi z dnia na dzień stałeś się idolem...
- Skoro tak mówisz... (śmiech).
Tak przecież było. Jak odnalazłeś się w nowej rzeczywistości?
- To była trudna lekcja, która dużo mnie nauczyła. Po tym, gdy serial stał się hitem, zacząłem budzić zainteresowanie. Na każdym kroku spotykałem swoich fanów. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że dla większości z nich jestem wzorem, więc potraktowałem tę sprawę bardzo serio. Mam także świadomość, że dla wielu ludzi spotkanie ze mną to jednorazowa sprawa, więc zależy mi na tym, by wspominali tę chwilę jak najmilej.
I bycie rozpoznawalnym nie ma żadnych wad? Nie wierzę...
- Myślę, że aktorzy nie powinni narzekać (śmiech). Mamy dużo profitów ze sławy, o których wszyscy wiedzą. Choćby fakt, że przyjechałem do Polski w charakterze przewodniczącego jury festiwalu filmowego. W związku z tym wystrzegam się narzekania w wywiadach (śmiech). A wracając do pytania, ujmę to tak: nie do końca wiedziałem, na co się piszę...
Zostałeś też okrzyknięty symbolem seksu. Czy nadal się tak czujesz?
- Czy wyglądam? Widzisz te siwe włosy? (śmiech)
Dziś słyszysz "Skazany na śmierć" i myślisz...
- Ponowne spotkanie na planie! Pojawiła się myśl, by reaktywować "Skazanego na śmierć". Póki co, są to wstępne plany, nie ma żadnych konkretów. Najpierw musimy znaleźć superhistorię. Bo jeśli nie uda nam się stworzyć niczego, co byłoby godną kontynuacją, to cała akcja traci sens.
Ale przecież Michael Scofield zginął...
- No właśnie! I tu pojawia się pytanie: jak to obejdziemy, czy w ogóle to zrobimy.
Czy nadal kumplujesz się z resztą obsady, np. z Sarą Wayne Callies (Sara Tancredi)?
- Z reguły nie utrzymuję kontaktu ze zbyt wieloma ludźmi. Przez długi czas z Dominickiem Purcellem (Lincoln - przyp. red.) pisaliśmy do siebie e-maile. Jesienią ubiegłego roku zagrałem w odcinku "The Flash". Na koniec dnia producent podszedł do mnie i powiedział: "Potrzebujemy partnera dla Colda, z którym łączyłyby go braterskie relacje - z sojuszami i sporami. Aktor, który zagra Heat Wave, musi być postawny i porywczy. Masz jakieś sugestie? Z kim chciałbyś pracować i kto by pasował do roli?". Od razu odpowiedziałem: Dominic Purcell. Nie myślałem, że się uda, ale dostał propozycję, był wolny i zgodził się. Na ekranie nasz duet wypada świetnie. Podobnie jak bohaterowie, mamy swoją więź.
Dlaczego po zakończeniu "Skazanego..." zniknąłeś?
- Potrzebowałem oddechu, czasu dla siebie. Chciałem rozwijać się zawodowo. Odkryłem, że kocham pisać. Wcześniej myślałem o sobie wyłącznie jako o aktorze, nigdy jako o pisarzu, dlatego tyle czasu zajęło mi stworzenie pierwszego scenariusza. Długo dojrzewałem do myśli, że potrafię to zrobić. Kiedy w końcu zebrałem się na odwagę, zatraciłem się w tym i chciałem robić to dalej. I tak minęło kilka lat. Ale już zdążyłem zatęsknić za graniem - używaniem mojego ciała, głosu na planie. Z czasem może spróbuję połączyć obie te rzeczy.
Czym się inspirujesz, pisząc kolejne scenariusze?
- Uwielbiam thrillery. To napięcie, kiedy widz zadaje sobie pytanie: co będzie dalej? Moim wzorem jest "Lśnienie" Stephena Kinga. To wspaniała historia, która nie tylko przeraża, ale ma też psychologiczny wymiar. Trzeba pilnować, by opowieść była napisana realistycznie. Krew i flaki na ekranie to nie wszystko.
Jesteś aktorem, scenarzystą, producentem. Czy myślisz też o pracy po drugiej stronie kamery?
- Reżyseria to ciężkie zajęcie i duża odpowiedzialność. Liczę się jednak z tym, że pewnego dnia może pojawić się historia, której nie będę mógł nikomu oddać - szczególnie mi bliska i będę czuł, że tylko ja mogę ją wyreżyserować. Sama wizja jest bardzo kusząca.
W ubiegłym roku wróciłeś na mały ekran w serialu "The Flash". Dlaczego właśnie ta produkcja?
- Telewizyjne ekranizacje komiksów są ostatnio bardzo modne. Dostałem propozycję od producenta, którego lubię, szanuję i który bardzo dużo osiągnął. Moją uwagę przykuł też bohater. Czarny charakter! Przez cztery lata grałem krystaliczną postać. I to było fajne, ale teraz mam frajdę z grania złego. Poza tym Cold ma poczucie humoru. Nie muszę cały czas być poważny!
Wolisz grać pozytywne czy negatywne role?
- Teraz bawię się, grając złego, ale to też bohater, który ma określony kodeks. Jest niejednoznaczny. Mimo że to postać komiksowa, ma w sobie bardzo duży pierwiastek człowieczeństwa, przez co jest bliższy widzom.
Czy masz wymarzoną rolę?
- Nie bardzo. Wierzę, że gram takie, które są mi przeznaczone i do mnie pasują. Jestem otwarty na propozycje. Kiedy miałem dwadzieścia parę lat, chciałem zaistnieć, być sławny. Teraz mam już inne priorytety. Zależy mi, żeby opowiedzieć historie, które są interesujące dla mnie, a w dalszej perspektywie, że mogą trafić w gusta publiczności. "The Flash"(2014 -) Powrót Millera na mały ekran i ponowne spotkanie z Purcellem, kolegą z planu "Skazanego...".
A czy jest coś, czego byś nie zrobił dla roli, np. pokazał się całkowicie nago na ekranie?
- Na pewno nie rozbiorę się w "The Flash". To byłoby nieodpowiednie (śmiech). Ale myślę, że gotowy jestem na wiele. Mało jest rzeczy, na które bym się nie zdecydował. Oczywiście, dopóki miałoby to swoje uzasadnienie.
Pomówmy chwilę o twoim coming-oucie w 2013 r. Zastanawiam się, czy gdyby nie ówczesne zaproszenie na festiwal w Rosji, nadal byłbyś zdecydowany "wyjść z szafy"...
- To był mój zawodowy coming-out. Gdyby nie tamta okazja, na pewno pojawiłaby się inna. Ale wówczas było co innego ważniejsze. Nie chodziło o mnie. Użyłem swojego wyznania, by zwrócić uwagę na to, co naprawdę jest istotne - sytuacji społeczeństwa gejów i lesbijek w Rosji. Opowiedziałem krótką własną historię, ale zaznaczyłem problem o wiele większy.
Jesteś amantem, zostań w szafie, powiedział Richard Chamberlain. Zgadzasz się?
- Nie jestem od tego, by radzić innym. Odpowiem trochę inaczej. Cieszy mnie fakt, że seriale idą do przodu. Stawiają na różnorodność i tolerancję. W "The Flash" jest gama bohaterów, którzy zmagają się z sekretami, ukrytą tożsamością, strachem przed byciem sobą. I młody widz się z tym identyfikuje. Jakie masz plany na przyszłość? Zdecydowanie telewizja i granie! Powoli przygotowujemy spin-offa "Arrow" i "The Flash".
Rozm.: Marcin Godlewski