"Sama słodycz": Piotr Adamczyk jeździł przerdzewiałym maluchem
Kiedyś jeździł po Warszawie strzelającym z gaźnika maluchem, teraz ma do dyspozycji luksusowe auto za 260 tys. złotych. Swój pierwszy samochód, choć psuł mu się nieustannie, wspomina z sentymentem. Zapalał go kijem od szczotki, w mrozy wynosił jego akumulator do domu.
- Mój pierwszy samochód zrobiłem sobie sam, kupując brakujące części u tak zwanych prywaciarzy. Tamten na wpół przerdzewiały maluch, który straszył przechodniów strzałami z gaźnika - nijak się ma do luksusowej hybrydy. Ona raczej może przestraszyć wtedy, kiedy bezszelestnie pojawi się komuś za plecami.
- Żeby naładować ten samochód, wystarczy podłączyć do zwykłego gniazdka z garażu jak odkurzacz. Nowoczesność szokuje - porównuje Adamczyk swoje dawne auto z obecnym (jeździ Volvo V60). Na te motoryzacyjne zwierzenia aktora namówił dwutygodnik "Gala".
- W szkole teatralnej byłem jedynym studentem, który miał samochód. To był mój mityczny maluch. Chyba trudno było na niego uwodzić. Ale mam wspomnienie sylwestrowe: dziewczyny w długich, balowych sukniach i szpilkach na każdych światłach wychodzą z malucha i pchają go, żeby zapalił - wspomina gwiazdor polskiego kina, telewizji i teatru.
To nie koniec przygód, jakie miał ze swoim Fiatem 126p. - Zapalało się tego malucha kijem od szczotki, w mrozy wynosiło się akumulator do domu, więc wszystkie moje dżinsy miały dziury od kwasu z akumulatora. Kiedyś zaparkowałem na nieznanym osiedlu i kiedy zszedłem na parking, samochód stał na cegłówkach - ukradziono mi wszystkie koła. Często też ginęły wycieraczki - przywołuje kolejne anegdoty.