Jarosław Boberek: Czy pan musi grać takiego idiotę? [wywiad]
Z perspektywy 23 lat od premiery "Rodziny zastępczej" Jarosław Boberek ocenia, że rola niezbyt rozgarniętego policjanta zaprzyjaźnionego z rodziną Kwiatkowskich w kultowym serialu trafiła mu się jak ślepej kurze ziarno. Wspomina, że gdy jechał na zdjęcia prosto z innego planu, koledzy żartowali: "Do tego waszego sanatorium się śpieszysz". Czuł, że mu zazdroszczą. Było czego...
Gdy 23 lata temu na antenie Polsatu pojawił się serial "Rodzina zastępcza", z miejsca zyskał ogromną sławę i sympatię widzów, którą zresztą cieszy się do dziś. W czym tkwiła tajemnica jego sukcesu?
- Zacznijmy od tego, że wówczas nie było u nas seriali familijnych. Co więcej, powstał też pomysł, żeby zrobić z tego, za jednym razem, pełnometrażowy film. I szkoda, że tak się nie stało, bo mogłoby to trafić w potrzeby i oczekiwania widowni, spragnionej - wnioskując po odbiorze serialu - takiego właśnie kina.
Po drugie, scenariusz był znakomity, autorstwa m. in. śp. Andrzeja Grembowicza, ukrywającego się pod pseudonimem Robert Brutter, twórcy takich hitów jak "Ekstradycja", "Ranczo" czy właśnie nasza "Rodzina zastępcza". Pracując na takim materiale można się było spodziewać sukcesu.
Zwłaszcza, że obsada serialu była doborowa...
- Można powiedzieć - trafiona w punkt! Nieodżałowana Gabrysia Kownacka w parze z Piotrem Fronczewskim z wdziękiem, kulturą i dużą klasą stworzyli duet głównych bohaterów, małżeństwo Kwiatkowskich. W niczym nie ustępowali im serialowi sąsiedzi, przezabawna Joanna Trzepiecińska w roli Alutki, jej mąż Jędrula, czyli Tomasz Dedek oraz gosposia, niezapomniana Jadzia, grana zabawnie przez Hannę Śleszyńską. Wielu świetnych aktorów przewinęło się w epizodach, grał i Jan Peszek, i Jan Machulski, i mnóstwo innych znakomitości. W gwiazdorskiej roli pojawiała się sama Maryla Rodowicz... Doprawdy jest co wspominać.
Przez skromność nie wymienił pan siebie, a przecież brawurowo wykreował pan postać zaprzyjaźnionego policjanta, który bawił do łez!
- Oj, trafiła mi się ta rola jak ślepej kurze ziarno! A granie u boku takich aktorskich tuzów, jakich mieliśmy w serialu, było dla mnie prawdziwą szkołą zawodu i wielką przyjemnością.
Nie wspomnieliśmy o dzieciach w serialu, a to one w zasadzie stanowiły trzon tej opowieści. Jak się pracowało z nimi na planie?
- Dzieciaki mieliśmy wspaniałe. Wprowadzały element żywiołowości i nieprzewidywalności; generalnie najmłodsi, którzy przechodzą przez castingi i trafiają przed kamery, mają określone cechy, są aktywne, pełne energii i pomysłowości, nigdy nie wiadomo, co im strzeli do głowy. Szczególnie wyróżniał się na tym polu Sergiusz Żymełka, czyli serialowy Filip. Trzeba było uważać, czy aby używany przez posterunkowego pistolet to tylko atrapa, bo chwila nieuwagi i już był w jego rękach (śmiech)...
No właśnie posterunkowy - poczciwa, życiowa fajtłapa. Ten to miał w życiu pecha...
- Rzeczywiście, była to postać mocno przerysowana. No i co tu dużo mówić, błyskotliwością to on nie grzeszył, choć swój mały rozumek miał. Kreował i kształtował swą rzeczywistość, żeby tylko wyjść na swoje, a kończył tak, jak kończył, czyli na ogół źle. Zdarzyło mi się kiedyś, że policjanci podczas kontroli drogowej zapytali z wyrzutem: "Czy pan musi grać takiego idiotę"? "Aaa to ewentualne zastrzeżenia proszę kierować do scenarzystów", odpowiedziałem.
Czy wzorował się pan na jakimś konkretnym funkcjonariuszu, budując postać serialowego posterunkowego?
- Broń, Boże! Zbieżność zachowań i sytuacji była tu czysto przypadkowa (uśmiech).
Powiedział pan kiedyś, że dobrze komponuje się z mundurem...
- To prawda. Grywałem wiele ról mundurowych, żołnierzy i policjantów, współczesnych i historycznych, w produkcjach polskich i zagranicznych. Mundur się ogólnie dobrze nosi na planie. Ale pamiętajmy, że mój posterunkowy, który miał w życiu szereg dziwnych przypadków, przeistaczał się czasem w kogoś zupełnie innego niż on sam - i wtedy już mundur szedł w odstawkę. A on stawał się na przykład... wróżką albo staruszką, innym razem skinheadem, a to włoskim karabinierem (na prośbę Uli, granej przez Marylę Rodowicz, która musiała pokazać niby narzeczonego - południowca swojej ciotce). I w prześcieradle chodził, przebrany za jakiegoś greckiego boga. i pojawiał się jako zjawa w snach Alutki i Jędruli - co ciekawe, całkiem przypadkiem u obojga naraz. I kim on tam jeszcze nie był... Dlatego tak bardzo ceniłem sobie tę pracę, że grając rolę posterunkowego, grałem jednocześnie wiele nieprawdopodobnych i nieoczekiwanych ról. Takie rzeczy działy się tylko w "Rodzinie zastępczej" (śmiech).
- Gdzie serial był realizowany?
- Najpierw w hali zdjęciowej przy Chełmskiej, a potem zostały wynajęte dwa domy w Radości koło Warszawy, dzięki czemu mogliśmy kręcić również na zewnątrz. Jeden dom należał do Kwiatkowskich, drugi do Jędrulów. I choć sąsiadowały ze sobą bezpośrednio, to numeracja się nie zgadzała, pierwszy miał numer 15, a kolejny 19 - na co zwrócili uwagę widzowie. Ale w tym serialu wszystko było możliwie, powiedziałbym, że ta anomalia to drobnostka przy tym, co wyczyniali bohaterowie...
Zdarzały się śmieszne sytuacje na planie?
- Mnóstwo. Na przykład związane z psem. Jak wiadomo, Kwiatkowcy mieli okazałego pupila, rasy dogue de Bordeaux, zwanego Śliniakiem. Uosabiała go Helena, doświadczona artystka, gwiazda filmowa, która potrafiła robić dużo, niemalże wszystko, w związku z czym scenarzyści nie ograniczali się, wymyślając jej różne zadania. Niestety, z czasem Helena nas opuściła i pojawił się jej następca, a wraz z nim problemy. Kiedyś miałem scenę, w której pies atakuje posterunkowego - a ten nie miał wcale na to ochoty. Nawet kiełbasa pod pagonami nie pomagała. W związku z tym to... ja rzuciłem się na psa i przewróciłem się, trzymając go mocno przy swojej piersi - że niby on tak atakuje. Ekipa pękała ze śmiechu.
Innym razem posterunkowy miał przez nieuwagę zbić szybę w kuchni. Uderzam - nic, drugi raz - nic, potem młotkiem, bez skutku, aż wreszcie rekwizytor pokonał to okno, bo okazało się antywłamaniowe. Podobnie było z karafką u Jędruli, też chyba hartowaną, razem z Tomaszem Dedkiem tłukliśmy nią o podłogę, dziur narobiliśmy, a ona była cała!
Aktorzy się "gotowali"?
- Każdy ze sto razy. Tylko Piotr Fronczewski zachowywał niezmiennie spokój. Postawiliśmy sobie za punkt honoru "zgotować" i jego. No i zdarzyło się, że posterunkowy, zawsze głodny zarobku, załapał fuchę na mieście i grał niemieckiego żołnierza (niewykluczone, że oficera - tak się przechwalał) w jakimś tam filmie. Tu trzeba powiedzieć, że zrobiłem wszystko, by Piotr zobaczył mnie dopiero w chwili próby kamerowej. Ucharakteryzowany na "aryjskiego typa", z blond fryzurą wyczarowaną farbą w sprayu, umorusany niemiłosiernie, bo - jak się okazało - przeleżał jako martwy Niemiec przez cały dzień w błocie, po zdjęciach, zgodnie ze zaleceniami scenariusza, puka do drzwi Kwiatkowskich z piersią przeszytą serią z karabinu maszynowego. I... tego już pan Piotr nie wytrzymał. Tarzając się ze śmiechu, wykrzykiwał: "Zabierzcie ode mnie tę małpę"! A potem, kiedy już trochę doszedł do siebie, skonstatował: "W takich warunkach się nie da pracować"!
Po dziesięciu latach zaprzestano produkcji "Rodziny zastępczej". Widzowie byli niepocieszeni...
- No cóż? Wszystko ma swój początek i koniec. Ale miłe wrażenia pozostały w pamięci. Tej serdecznej, przyjaznej atmosfery pracy, niespotykanej gdzie indziej. Kiedy jechałem tam czasem prosto z innego planu, koledzy żartowali: "Do tego waszego sanatorium się śpieszysz?"- i czuło się, że mi zazdrościli. Bo i było czego...
Rozmawiała: Anna Marciniak