Widzowie krytykują nowy hit Max. Nie zostawiają suchej nitki na jednej ze scen
Przed widzami kolejne epizody widowiska Max - drugi sezon "Rodu smoka" liczy osiem odcinków i wiele interesujących scen do zobaczenia. Losy członków zwaśnionej dynastii Targaryenów skomplikują się jeszcze bardziej, a konflikt rozpoczęty w pierwszym sezonie jeszcze się zaostrzy.
Wyczekiwany od dawna drugi sezon "Rodu Smoka" wystartował w serwisie Max 17 czerwca. Jak na adaptację powieście ze świata Westeros przystało i w premierowym odcinku miała znaleźć się mocna, brutalna oraz zaskakująca dla widzów scena.
W "Grze o tron" były Krwawe Gody, w "Rodzie smoka" widzowie poznają dwóch zbirów znanych jako Blood i Cheese, którzy w odwecie za śmierć Lucerysa (Elliot Grihault) docierają do Czerwonej Twierdzy i pozbawiają życia jedno z dzieci Helaeny (Phia Saban).
Po emisji odcinka w sieci rozgorzała gorąca dyskusja - okazało się bowiem, że kończąca odcinek scena znacząca odbiegała od tego, co w książce napisał George R.R. Martin. Twórca prequelu "Gry o tron", Ryan Condal, wypowiedział się o wprowadzonych zmianach w rozmowie z serwisem The Hollywood Reporter.
"Nie chodziło nam o 'przebicie' książki, ale bardziej o kwestie praktyczne. W pierwszym sezonie zamiast historię rozgrywającą się na przestrzeni 30 lat skróciliśmy do 20. Jednym z minusów tej zmiany jest to, że dzieci Rhaenyry oraz Daemona są o wiele młodsze niż w powieści. Taka sama sytuacja jest w przypadku potomstwa Haeleny i Aegona, więc nie ma jeszcze Maelora. Haelena urodziła na razie tylko bliźniaki. Wystartowaliśmy z tego punktu i zdecydowaliśmy się przedstawić ten fragment historii z punktu widzenia zbirów, jako włamanie, które bardzo źle się skończyło.
W książkach wszystko widzimy z punktu widzenia Alicent i Helaeny. W serialu chcieliśmy zbudować napięcie oraz uczucie strachu w chwili kiedy Blood i Cheese szukają Aemonda, a przed oczami mają obiecaną nagrodę. Wtedy wiele rzeczy może pójść źle".
Fani "Gry o tron" nie mieli litości dla tej sceny, czego wyraz dali w mediach społecznościowych, pisząc, że ta sekwencja nijak ma się do oryginału i wcale nie jest brutalna, a twórcy nie sprostali ich oczekiwaniom.
Zobacz też: Epickie widowisko i dysfunkcyjna rodzina. Gwiazdy zdradzają sekrety hitu tego lata
Choć końcówka pierwszego odcinka według niektórych pozostawiła wiele do życzenia, to jednak pochwalić należy grę aktorską całej obsady - jak zwykle nie zawodzi ani Matt Smith (Daemon), ani Emma D’Arcy (Rhaenyra) czy Olivia Cooke (Alicent). Możemy też z pewnością liczyć na więcej scen z udziałem Toma Glynn-Carneya, który kradnie każdą scenę, w jakiej pojawia się jako serialowy Aegon. Aktorowi udało się ukazać mężczyznę w odcieniach szarości, a nie tylko jako negatywną postać, którą widzowie porównywali do pamiętnego Joffreya (Jack Gleeson) z "Gry o tron".
W kolejnych odcinkach z pewnością możemy spodziewać się dalszego knucia oraz zwrotów akcji, które niekoniecznie mają swoje źródło w książce Martina. W premierowym epizodzie nie tylko zmieniono omawianą wyżej scenę, ale także wątek Alicent. Oryginalnie postać ta nie miała aż tak bliskiej relacji z Cole'em (Fabien Frankel) i wraz z Helaeną była świadkiem tragicznych wydarzeń. Konflikt pomiędzy zwaśnionym rodem tylko przybierze na sile.
Twórcy bardzo skrupulatnie przygotowują grunt pod kolejne wydarzenia i powoli ustawiają wszystkie pionki na planszy, więc i tempo w porównaniu do pierwszej części, jest trochę wolniejsze. Na pewno nie czekają już na widzów przeskoki czasowe czy częste zmiany głównej obsady. Jednak z pewnością należy spodziewać się pewnych zmian - zmiana w tym odcinku nie była bowiem pierwszą, jaką wprowadzili twórcy. W powieści George'a R.R. Martina Rhaenyra i Alicent nie były przecież przyjaciółkami.
Przypomnijmy, że jeszcze przed premierą pierwszego odcinka drugiego sezonu, a dokładnie w zeszły czwartek, czyli 13 czerwca, serial został wznowiony na trzeci sezon.
Zobacz też: Hit MAXa otrzyma kolejny sezon! "Taniec smoków trwa"