Nikt nie zabroni mi marzyć
Jak sam mówi, niezależnie od tego, co gra, w świadomości widzów wciąż jest Ramzesem XIII z "Faraona". Obecnie w serialu "Rezydencja" wciela się w postać miliardera Jana Podhoreckiego - głowę wpływowego rodu. - Jest co grać. Rola ciekawa, wielowymiarowa - przyznaje Jerzy Zelnik.
W kilku słowach: Urodził się w 1945 roku w Krakowie. Jest synem znanego reżysera radiowego Jana Zelnika. Ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie. W latach 1968-70 występował w Starym Teatrze w Krakowie, następnie w Dramatycznym w Warszawie
i Powszechnym w Łodzi. Został odznaczony odznaką Zasłużony Działacz Kultury (1997) i Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (2007). Na ekranie debiutował główną rolą w filmie "Faraon" Jerzego Kawalerowicza (1966).
Pieniądze, kobiety, wielkie posiadłości...
- Dawno nie grałem tak poważnej roli. Ostatnie lata nie były dla mnie zbyt korzystne pod względem propozycji aktorskich. Wystąpiłem w serialach: "Teraz albo nigdy" czy "Usta, usta", ale były to role na tzw. "dzień dobry".
Kim jest grany przez pana bohater?
- Zawiaduje korporacją. Majątek odziedziczył po ojcu. Udało mu się pomnożyć zgromadzony kapitał. Dobry mąż, ojciec, pracodawca. Nie interesuje go robienie interesów za cenę czyjegoś nieszczęścia. Jeżeli ktokolwiek z jego rodziny czy pracowników narusza wiarygodność firmy, zostaje przywołany do porządku. Nie jest jednak aniołem. Okazuje się, że ma nieślubną córkę... Wychodzą na jaw grzeszki, które zmienią życie mojego bohatera i całej rodziny Podhoreckich.
Widzę, że cieszy się pan z tej propozycji?
- Oczywiście! Dobrze napisany scenariusz. Zawiłe losy rodziny, różne postaci, wątki... Kiedy dostałem do przeczytania tekst, tak się wciągnąłem, że trudno było mnie oderwać.
Lubi pan swój zawód?
- Bardzo! Aktorstwo ma wiele do zaoferowania. Nie zawsze jednak oferty, jakie dostajemy, idą w parze z naszymi oczekiwaniami. Pracuję 45 lat w zawodzie. Bywało, że grałem dużo i zarabiałem niezłe pieniądze, ale były też lata, kiedy pozostawałem bez pracy i trzeba było sobie jakoś radzić. I radziłem.
Mężczyzna, który żadnej pracy się nie boi?
- Można tak powiedzieć. Nie należę do osób, które siedzą z założonymi rękoma i czekają, aż zadzwoni telefon, tylko myślę, co można byłoby zrobić. Stwarzam sobie przestrzeń niezależną od cudzej koncepcji. To duży komfort. Kiedy nie było pracy, wyjechałem do Anglii. Miałem wtedy 42 lata. Kilka godzin dziennie spędzałem na próbach w teatrze. Na honorarium mogłem liczyć dopiero po premierze. Żeby utrzymać się w Londynie, remontowałem mieszkania. Poznałem budowlany fach. Przydaje się na co dzień. Każde doświadczenie czegoś nas uczy. Przez trzy i pół roku byłem dyrektorem Teatru Nowego w Łodzi. Miałem etat, stałe pieniądze. Ale skończyło się i to. Żyję głównie z pisania scenariuszy poetycko-muzycznych. Potem to reżyseruję i w ten sposób realizuję swoje własne projekty: monodramy i spektakle. Odpowiada mi taki rodzaj sztuki. Jestem sam na sam z publicznością. To odskocznia od pracy zespołowej. W tej chwili jeżdżę po kraju z monodramem "Ciemna miłość własna". Jest to poezja Czesława Miłosza w muzycznym opakowaniu Włodka Nahornego.
A co z filmem? Chętnie zobaczyłabym pana w jakiejś fabule.
- Film zawsze będzie częścią mnie. Wiele mu zawdzięczam. Obojętnie, jaką rolę bym zagrał, w pamięci widzów na zawsze pozostanę Ramzesem XIII z filmu Jerzego Kawalerowicza "Faraon". Kiedy grałem tę postać, miałem 20 lat. Wspaniale wspominam ten czas. Był to początek mojej drogi zawodowej. Potem były kolejne role i kolejne. A od jakiegoś czasu cisza... Nie dostaję propozycji filmowych. Może o mnie zapomniano, a może po prostu nie ma zapotrzebowania na Zelnika?
Reżyseruje pan spektakle. Może czas na film?
- Mógłbym siebie obsadzić w jednej z ról. A poważnie, myślę o reżyserii filmowej. Co prawda przekroczyłem już sześćdziesiątkę, ale nikt nie zabroni mi marzyć. Mam nadzieję, że to jeszcze przede mną.
Chęci, jak widać, panu nie brakuje. Forma też całkiem dobra.
- Nie jest to już ta sama forma, co przed laty, kiedy uprawiałem sport. Biegałem, grałem w tenisa ziemnego. Ostatnio coraz rzadziej sięgam po rakietę tenisową ze względu na brak czasu. Ale na brak kondycji nie narzekam. Jako dojrzały mężczyzna koncentruję się na zaletach tego okresu życia. Jestem wolny, szczęśliwy. Mam wspaniałą rodzinę, wnuka. To najważniejsze.
Franciszek ma pięć lat. Możecie już śmiało pogadać.
- Na każdy temat. Jest wygadany, ciekawy świata i ludzi. Myślę, że zostanie aktorem. Przejawia zdolności w tym kierunku. Ciągnie go też w stronę muzyki. Myślimy o zapisaniu go do szkoły muzycznej.
Dziadkowie często rozpieszczają swoje wnuki. Jak jest w pana przypadku?
- Staram się być odpowiedzialnym dziadkiem. Pomagam, zajmuję wnukiem, na ile jest to możliwe, na przykład czasem zabieramy go z żoną na wieś. Często spędzamy czas razem. Czytamy i słuchamy bajek - nagrałem płytę "Baśnie z czterech stron świata", czy "Opowieści z Narnii". Poza tym gramy w scrabble, układamy puzzle i jeździmy na wycieczki rowerowe. W tym roku Franek był na wakacjach w naszym wiejskim domu.
Pora, żebyśmy porozmawiali o pana długim stażu małżeńskim. Wyliczyłam, że jesteście państwo razem 43 lata. Zgadza się?
- To rzeczywiście ładny wynik. Wymagało to od nas sporo pracy, bo kryzysy w tak długich związkach to rzecz normalna. Miłość, szacunek i przyjaźń, jaką do siebie żywimy, spowodowała, że przeszliśmy to bez uszczerbku dla rodziny.
Macie jakieś wspólne pasje?
- Oboje interesujemy się sztuką. Lubimy obejrzeć dobry film, pójść na przedstawienie teatralne, koncert muzyki poważnej. Naszą pasją jest też ogród. Urszula pilnuje, żeby było kolorowo i ładnie. Sadzi krzewy i kwiaty, a potem tego dogląda. Do mnie należą prace typowo męskie: koszenie trawy, podlewanie, jesienią grabienie liści. Przyjemnie jest usiąść później w otoczeniu przyrody i cieszyć jej pięknem.
Zawód aktora wiąże się z ciągłymi wyjazdami. Żona się już pewnie przyzwyczaiła?
- Najtrudniej było, kiedy nasz syn był jeszcze mały. Po powrocie z wojaży, starałem się nadrobić czas. Pomagałem w domu i przy dziecku. Teraz też często mnie nie ma, bo jeżdżę po kraju ze swoim programem, ale obowiązków jest mniej. Syn jest już dorosły i ma swoje życie.
Od niedawna funkcjonuje Agencja Artystyczna Zelnik. Jak się pracuje z synem?
- Dopiero się rozkręcamy. Celem agencji jest organizowanie małych form teatralnych, spotkania z muzyką i poezją. Mateusz zajmuje się sprawami organizacyjnymi, negocjuje warunki umowy.
Po pracy przydałoby się gdzieś odpocząć. Rozumiem, że taką enklawą jest Wasz dom na wsi?
- Zdecydowanie. W tym roku nie miałem za dużo czasu, żeby poleżeć brzuchem do góry. Ale było przyjemnie. Świetnie tam wypoczywamy.
Jak się tak człowiek rozleniwi, to później nie chce mu się wracać do Warszawy?
- Żeby pani wiedziała. Wieś to wieś. Nikt się nigdzie nie spieszy. Nie to, co w Warszawie. Często brakuje dnia, żeby załatwić wszystkie sprawy.
Rozmawiała Maria Ostrowska.