Sympatyczny facet jestem
Bogdan Kalus to człowiek wielu talentów. Jest aktorem, ale mógłby grać na perkusji albo prowadzić restaurację. Rola Hadziuka w "Ranczu" przysporzyła mu mnóstwo fanów.
Prawdziwy mężczyzna powinien spłodzić syna, zasadzić drzewo i zbudować dom. Co było najtrudniejsze w Pana przypadku?
- Drzewo zasadziłem dość łatwo. Syna, nie wiem, czy łatwo, ale też mam (śmiech). Natomiast z domem mi się nie udało. Budowa domu, a wiem to od mojego przyjaciela Sylwka Maciejewskiego, wcale nie jest łatwa.
Syn chociaż udany?
- Bardzo! Piotr ma 18 lat, gra na gitarze basowej, pracuje w Radiu Katowice, gdzie prowadzi audycję "Czas na Nas". Być może z tą dziedziną zwiąże swoją przyszłość.
Czy muzyczne talenty syn odziedziczył po ojcu?
- Chyba tak (śmiech), chociaż ja gram na perkusji. Z okazji 25-lecia mojej pracy artystycznej zagraliśmy nawet razem. Ale daliśmy czadu! Od lat chodzi mi po głowie pomysł, żeby kupić sobie perkusję...
To dlaczego Pan nie kupuje?
- Bo nie mam jej gdzie postawić. Musiałbym jednak chyba ten dom zbudować (śmiech).
A żona? Znalazłoby się dla niej miejsce w zespole?
- Kasia mogłaby nam pisać teksty po angielsku albo chociaż podrzucać jakieś słówka.
Czy oprócz zamiłowania do muzyki, syn otrzymał też geny aktorskie?
- Ma za sobą debiut. Zagrał w "Ranczu". To była dla niego miła przygoda, bo lubi moich kolegów z planu.
Kiedy patrzy Pan na swoje życie zawodowe z perspektywy 25 lat, to jakie nasuwają się refleksje?
- Przez 25 lat, dziedziną nr 1 był dla mnie teatr. Zanim pojawiłem się na jakimkolwiek ekranie, przez kilkanaście lat grałem tylko w teatrze. Pamiętam kolegów, którzy w połowie lat 90. dworowali ze mnie: - Jaki z Ciebie aktor, skoro nie grasz w telewizji. No to teraz już gram! Teatr daje więcej satysfakcji, ale popularność przyniosły mi seriale. Byłoby fajnie, gdyby przez kolejne 25 lat popracować jako aktor.
Miał Pan inny pomysł na życie niż aktorstwo? - Jeśli miałbym robić coś innego, to w grę wchodzi gra na perkusji albo prowadzenie restauracji.
Lepiej Pan gotuje czy zarządza?
- Z zarządzaniem bywa różnie. Ale nieźle gotuję, a do tego znam się na winach... i na whisky też. Małe bistro ze śródziemnomorską kuchnią mógłbym otworzyć.
Kolekcjonuje Pan smaki podróżując po świecie?
- Kiedy podróżuję po Europie czy Azji, zaglądam do knajp. Jeśli coś mi smakuje, to idę do kucharza i proszę o przepis.
I daje?
- Zwykle Nie chce, ale od czego jest alkohol, który łączy ludzi. Czasami udaje się coś wypertraktować. Jestem otwarty na nowinki, nie brzydzę się żadnych egzotycznych potraw.
Jest Pan rozpoznawany jako Tadeusz Hadziuk. Jak reaguje Pan na zaczepki fanów "Rancza"?
- Spotykam się z dużą sympatią, bo sam przecież jestem sympatycznym facetem. Ludziom podoba się, że w "Ranczu" pokazujemy świat taki, jaki jest naprawdę. W każdej małej miejscowości można znaleźć podobny do naszego sklep i ławeczkę. Oczywiście, zdarzają się propozycje wyskoczenia na Mamrota. Na szczęście są to przypadki marginalne. Uśmiechy kierowane do mnie mówią, że jest OK.
I wtedy Pan sobie myśli, że miło jest być aktorem?
- Albo kiedy jeździmy z naszym przedstawieniem "Mamrot" za ocean - do Toronto, New Jersey, Nowego Jorku czy Chicago. Na Manhattanie wychodzę z hotelu - skręcam w lewo i jestem na Broadwayu, idę w prawo i jestem na Piątej Alei. I jeszcze mi za to płacą! (śmiech). Idealna sytuacja w życiu i jeszcze jeden dowód popularności "Rancza".
Rozmawiała EWA JAŚKIEWICZ