"Ranczo": Nierozważna i nieromantyczna
Emilia Komarnicka nie wyobraża sobie przyjaźni z Moniką („Ranczo”), mogłaby za to lepiej poznać się z Agatą („Na dobre i na złe”). W granie obu dziewczyn wkłada całe serce.
Agata i Monika to serialowe bohaterki, z którymi idzie pani już pewien czas przez życie. Z którą z nich mogłaby się pani zaprzyjaźnić?
- Obie różnią się tak ode mnie, jak i od ludzi, z którymi jestem blisko. Zaprzyjaźnić mogłabym się raczej z Agatą, bo w swojej nadwrażliwości i pogubieniu jest przynajmniej prawdziwa. Chociaż... brakowałoby mi w tej relacji szaleństwa. Monika jest w stu procentach przez siebie wymyślona. To osoba, która wykorzystuje swoją kobiecość, żeby manipulować ludźmi. Stronię od takich jednostek.
To prawda, że w sekundę kalkuluje, do czego może przydać się ktoś, kto staje na jej drodze?
- O tak, robi to błyskawicznie! W zależności od tego, co ma do "ugrania", sięga po odpowiedni arsenał kobiecych atrybutów.
Sama wybiera sobie facetów, a jednak w pewnym momencie weszła w komitywę z kobietą. W dodatku zamieszkała pod jednym dachem z Kusym i Lucy w ich dworkowej komunie.
- Cel i w tym wypadku okazał się ważniejszy niż środki. Użycie kobiecości nie wypływało z chęci poznania Kusego jako mężczyzny. Szukała sposobu, by odkryć go jako artystę.
Porozmawiajmy o Agacie z "Na dobre i na złe". Długo mogłabym wymieniać mężczyzn, których zsyła jej los. Zawsze to "pudło".
- Bo to skomplikowane relacje, panowie są żonaci. Dlatego nic dobrego z tego nie wynika.
Jak patrzy pani na kronikę wypadków miłosnych Agaty?
- Dziwię się, jak przez tyle lat można nie wyciągnąć wniosków z tego, co się dzieje. Historia Agaty nieustannie się powtarza.
Może powinna wziąć przykład z przyjaciółki Wiktorii, która umiejętnie korzysta ze skalpela?
- To prawda. Wiktoria tnie historie miłosne bez litości.
Na drodze Agaty scenarzyści postawili kardiologa Marka. Znaleźli klucz do jej serca?
- Serce Agaty będzie rozcięte na pół, a nie zszyte. Czytając scenariusz, nie mogę uwierzyć, ile razy jeszcze ta dziewczyna trafi na niewłaściwego faceta.
Widzi ją pani w szczęśliwym związku?
- Tak. Choć jako aktorka nie chciałabym takiego scenariusza, bo sielanka na ekranie wieje nudą.
Gdy inni marzą o etacie, pani zrezygnowała z gdańskiego Teatru Wybrzeże. Dlaczego?
- To wspaniałe miejsce. Rozstaliśmy się z poczuciem, że jeszcze nie raz się spotkamy. Długo żyłam w drodze między Wrocławiem, Gdańskiem i Warszawą, potem dojeżdżałam na spektakle z Warszawy do Gdańska, na co w końcu przestało wystarczać mi siły. Jednocześnie chciałam zmian, potrzebowałam zawodowego kopa. Miałam szczęście, bo mogę teatralnie rozwijać skrzydła w Warszawie. Za mną premiera "Niech no tylko zakwitną jabłonie" w reż. Wojciecha Kościelniaka, w Teatrze Ateneum. Widzowie przychodzą po przedstawieniu za kulisy i dziękują za energię, jaką otrzymali. A w teatrze właśnie energetyczny przepływ między nami a publicznością jest najważniejszy. Skutek jest taki, że kiedy gramy "Jabłonie", ja od rana cieszę się na ten wieczorny "lot". Proszę mi uwierzyć, że nie ma nic przyjemniejszego dla aktora.
Rozmawiała Beata Banasiewicz