Jacek Kawalec: Od "Randki w ciemno" do "Rancza"
Jacek Kawalec uwielbia repertuar komediowy. Z sentymentem wspomina swoich 100 razy z Papkinem. My znamy go m.in. z „Randki w ciemno” i serialu „Ranczo”.
Jak pan myśli, 30 lat pracy zawodowej to czas podsumowań, czy... nowych wyzwań?
- W moim życiu zawodowym cały czas coś się dzieje. Nawet nie zauważyłem, kiedy te 30 lat minęło. Nie jest to jeszcze moment na podsumowania.
A jednak ktoś dopatrzył się tej okrągłej daty?
- Wiosną 1984 roku zagrałem ostatnie dyplomowe przedstawienia w łódzkiej "filmówce", do której dostałem się po maturze w 1980 roku.
Dobrze wspomina pan lata spędzone w Łodzi?
- Wspaniale! Jestem urodzonym warszawianinem i w zasadzie mógłbym próbować dostać się do warszawskiej szkoły teatralnej, zwłaszcza że jako 16-latek trafiłem do obsady "Nocy listopadowej" w Teatrze Dramatycznym. Podczas prób i spektakli z bliska mogłem patrzeć na pracę mistrzów: Zbigniewa Zapasiewicza, Gustawa Holoubka, Piotra Fronczewskiego, młodziutkiego Marka Kondrata. Pomyślałem jednak o szkole filmowej, o tym, że chciałbym nauczyć się pracy z kamerą. Poza tym od starszych kolegów słyszałem, że łódzka szkoła jest świetna pod względem kultury fizycznej, a ja zawsze byłem z tym na bakier.
Po szkole wrócił pan do Warszawy...
- I udało mi się zaangażować do Teatru Komedia. Akurat Olga Lipińska robiła "Kram z piosenkami", a ponieważ mam słuch muzyczny, znalazłem się w obsadzie. To było moje pierwsze etatowe miejsce pracy. Tam poznałem żonę, która trafiła do Komedii na stanowisko sekretarza literackiego. W tym nowym dla mnie miejscu była jedyną osobą, przed którą mogłem się otworzyć. Z wzajemnością.
Teatr Komedia naznaczył pana repertuarowo na wiele lat... Stawia pan na komedie.
- Ja zwyczajnie lubię tego rodzaju repertuar. Jest coś takiego w komedii, że kiedy staramy się zabawić widza, na dzień dobry mamy recenzję z widowni. Albo publiczność się śmieje, albo nie. Jeśli śmieją się tam, gdzie sobie zaplanowaliśmy, to znaczy, że jest dobrze. Czasami śmiech trudniej wywołać niż ciszę i skupienie na widowni.
Aktorstwo to spotkania z ludźmi. Ma pan swoją własną mapę wielkich Mistrzów?
- Kiedy spotykałem na swej drodze tak wybitnych artystów jak Zapasiewicz, Holoubek, Wardejn, Machulski, czy Prus wydawało mi się, że jestem zbyt skromną i mało znaczącą osobą, by zajmować ich czas rozmową. Ale mogłem z bliska patrzeć jak pracują. Moim Mistrzem, który zaszczepił mi pokorę do tej pracy i rodzaj aktorskiej kindersztuby był niewątpliwie Kazimierz Dejmek, dyrektor Teatru Polskiego, do którego trafiłem w 1987 roku. Spotkanie z nim dało mi więcej niż szkoła aktorska. W czasach późniejszego dyrektora, Jarosława Kiliana, dostałem propozycję zagrania Papkina w "Zemście" w reż. Andrzeja Łapickiego. Zagrałem go ponad 100 razy, co jest wspaniałą szkołą rzemiosła, zwłaszcza gdy partneruje się takim aktorom jak Grażyna Barszczewska (Podstolina), Ignacy Gogolewski (Milczek), Janusz Zakrzeński (Cześnik). Zagrałem wtedy także Lucjusza "W igraszkach z diabłem" i Gżegżółkę w "Zielonej Gęsi" w reż. Jarka Kiliana, do której zaprosił Irenę Kwiatkowską. Graliśmy ten spektakl przez 10 lat. To była ostatnia, wielka rola teatralna pani Ireny. Zdarzało mi się odwozić ją po spektaklu do domu. Była dla mnie wzorcem, pełna skupienia i pokory wobec zawodu.
Nie mogę nie zapytać o "Randkę w ciemno". Jak Pan się tam znalazł?
- Dzięki poczcie pantoflowej (śmiech). TVP ogłosiła konkurs na prowadzącego nowy program rozrywkowy. Wsiadłem w tramwaj i pojechałem na casting. To był brytyjski format, Anglicy bezpośrednio nadzorowali pracę nad polską edycją. Moja znajomość języka była na tyle swobodna, że potrafiłem opowiedzieć parę dowcipów, co im się spodobało i wybrali mnie. To znaczy w ścisłym finale znalazło się dziesięć osób, a ja byłem jedynym facetem. Po wyborze na prowadzącego pojechałem do Londynu na szkolenie. Miałem okazję zobaczyć, jak ten program powstaje. Poznałem Cillę Black, gwiazdę pop i jedną z byłych dziewczyn Mick’a Jaggera, która ku mojemu zdziwieniu prowadziła brytyjską "Randkę w ciemno" 11. sezon! Podobno była kapryśna i cała ekipa jej nie znosiła, ale publiczność ją kochała.
Uroda wiecznego chłopca pomaga, czy przeszkadza w pracy?
- To, co określa pani urodą, chyba jednak bardziej przydaje się aktorkom niż aktorom. A ja? Mam 52 lata i wiem, jak wyglądam.
Czeka Pan na ten moment, kiedy się zestarzeje na... twarzy?
- Już się zestarzałem (śmiech).
Siwych włosów nie widzę.
- Jak to? Zaczynam szczęśliwie siwieć! Choć moje niesiwienie bywało przedmiotem żartów. Koleżanki i koledzy śmiali się, że farbuję. Farbowanie włosów przez mężczyznę dla młodszego wyglądu to moim zdaniem obciach i żenada. Takie zabiegi wybaczam tylko muzykom rockowym (śmiech).
Pięćdziesiątka to dla aktora równie trudny wiek jak dla aktorki?
- Nie. Dla aktora to dobry czas. Dla mnie - wręcz świetny. Jestem w ciągłym ruchu, bo ostatnio nasz zawód wraca do korzeni. Jesteśmy członkami wędrownych trup, które przemierzają wszerz i wzdłuż Polskę (i nie tylko!), żeby trafić do publiczności. Widzom nie wystarcza tylko serialowy kontakt z aktorami. Dopiero widząc ich na scenie, mogą się przekonać, kto coś potrafi, a kto nie.
I tym sposobem doszliśmy do serialu "Ranczo".
- Po długiej niebytności w telewizji, nie ma wątpliwości, że serial poddał liftingowi moją przywiędłą nieco popularność. Dla aktora to nie jest bez znaczenia. Dobrze jest mieć świadomość, że uczestniczy się w produkcji, która ma tak pozytywny odbiór. To zdecydowanie korzystniejsze niż brylowanie w plotkarskich portalach.
Co czeka Tomasza Witebskiego, największego rewolucjonistę w serialu?
- To dla mnie wielka zagadka. Kiedy dostaję scenariusz nowego sezonu, czytam go z zaciekawieniem. W kilkunastu poprzednich odcinkach moja postać zrobiła więcej miejsca nowym bohaterom i została wysłana do Włoch. Szczęśliwie jednak Tomasz w najnowszej serii wrócił do Wilkowyj razem z Franceską i dzieckiem. Zobaczymy, co będzie dalej. Czekam na scenariusz, bo w lipcu mamy znowu zacząć kręcić.
Opanował Pan język włoski?
- Si certo. Tutto bene (śmiech).
Rozmawiała BEATA BANASIEWICZ