"Prokurator": Zawsze byłem na "nie"
Znakomity polski aktor, od lat mieszkający w Australii. Był rewelacyjny w roli psychopatycznego gangstera Katiuszy w „Disco Polo” i jako zakochany w dr Bosak (Danuta Stenka) Leon Jasiński w serialu „Lekarze”. Teraz wraca na ekrany naszych telewizorów jako bez reszty oddany pracy warszawski prokurator, w serialu według pomysłu braci Miłoszewskich.
Jako 25-tek wyemigrowałeś do Australii. Minęło ćwierćwiecze, nim znów zagrałeś w kraju. Od tego czasu coraz częściej pojawiasz się w rodzimych produkcjach.
- To prawda. Wyjeżdżając stąd, nie sądziłem, że kiedykolwiek jeszcze będę tu mógł pracować. Potem przyszły zmiany. Kiedy w 2008 roku zaproponowano mi udział w filmie "Kochaj i tańcz" Bruce’a Parramore’a, kręconym tu, nad Wisłą, moja radość graniczyła z euforią - grałem znów "u siebie", wśród swoich, po polsku! Frajda tak wielka, że wciąż chce się wracać.
Widzowie pokochali cię jako doktora Leona z "Lekarzy". Teraz kitel zamieniłeś na prokuratorską togę?
- Też trochę sukienka, a ja wolę szorty (śmiech). Po kilku latach z Leonem fajnie jest zagrać coś o innej intensywności, barwie. Z pewnością "Prokurator" to propozycja, która elektryzuje.
Kazimierz Proch - twój bohater - to postać główna i tytułowa, a zarazem twoja pierwsza główna i tytułowa rola w polskim serialu...
- To cieszy, bo zapowiada się dobrze. Czułem to, odkąd dostałem scenariusz - wyśmienity!
Jego autorami są bracia Miłoszewscy, Zygmunt i Wojciech. Pierwszy z nich stworzył postać prokuratora Szackiego, bohatera znanego tryptyku kryminalnego, którego dwie części zostały sfilmowane. Proch jest jego kontynuatorem?
- Nie, to czysta zbieżność profesji! Poza tym, jak się pisze kryminał, trudno, by nie było w nim prokuratora. A przy okazji - w jednej z ekranizacji powieści Zygmunta Miłoszewskiego wystąpiłem w 2014 roku. Było to "Ziarno prawdy" w reż. Borysa Lankosza. Grałem kanonika.
Wróćmy do serialu "Prokurator". Jakim człowiekiem jest Kazimierz Proch?
- Sumiennym, dociekliwym, bezgranicznie oddanym pracy. Hołduje zasadzie "brakującego elementu", doszukując się go w każdym śledztwie, a prywatnie w układaniu puzzli, których jest obsesyjnym miłośnikiem. Jego przeszłość i teraźniejszość kryją jakąś tajemnicę. Niewiele o nim wiemy. Minie trochę czasu, nim widz zostanie wpuszczony do jego domu, w którym najwyraźniej mieszka sam i gdzie czas jakby się zatrzymał. Zawsze nienagannie ubrany, w garniturze - jego "zbroi", jak to określił producent Artur Kowalewski. Ta zbroja oddziela go od świata, tworzy maskę, rodzaj munduru, który w innych językach nazywa się uniform, czyli jednakowość. A jak jest jednakowość, nie ma cech szczególnych. I o to chyba Prochowi chodzi.
Jego partnerem w pracy jest komisarz Kielak, grany przez Wojciecha Zielińskiego, doktora Ordę z "Lekarzy"! Przypadek?
- Nie mam pojęcia, tak nas wybrali. Kielak jawi się jako absolutne przeciwieństwo Procha, jest otwarty, rozmowny, szybko poznajemy jego sytuację życiową i rodzinną. To całkiem inny temperament, wiek i zbiór doświadczeń. Mimo różnic, a może dzięki nim, tworzą zgrany i skuteczny tandem.
W serialu gra Magdalena Cielecka, którą w "Hotelu 52" podrywał twój bohater Prus. Czy tu rzecz się powtórzy?
- Raczej nie, ich współpraca zaczyna się od konfliktu. Pani patolog, grana przez Magdę, tworzy wokół siebie straszny bałagan, czego pedantyczny Proch nie znosi. Poza tym jest namiętną palaczką, co też go drażni. Jest jeszcze druga kobieta, przełożona Procha, którą gra Dorota Kolak. Z nią dla odmiany od lat się przyjaźni, ale to związek wyłącznie platoniczny. Zdaje się, że temat namiętności jest dla niego zamknięty.
Ciekawe, że oprócz ciebie w "Prokuratorze" wystąpi inny polsko-australijski aktor, Lech Mackiewicz. Znaliście się wcześniej?
- O tak. Graliśmy z Czakiem (tak go zwą bliscy) na jednej scenie tam, czasem spotykamy się tu. W jednym z odcinków pojawi się inny Australijczyk, Bogdan Koca. Na antypodach działał bardzo aktywnie, prowadził swój teatr, ale wrócił do Polski. I jeszcze jeden aktor stamtąd - Wenanty Nosul. Tu nie było zaskoczenia, bo sam go zasugerowałem, toteż mamy silną, międzykontynentalną obsadę.
Gdzie kręciliście zdjęcia?
- W Warszawie. Był pomysł, by miejscem akcji każdego odcinka uczynić jej charakterystyczne punkty, tak więc nagrywaliśmy w Muzeum Powstania Warszawskiego, w budynku TVP na Woronicza, w Polskim Radiu. Mieliśmy apetyt na metro, ale dyrekcja się nie zgodziła, twierdząc, że tam morderstwa się nie zdarzają (śmiech).
Mówi się, że "Prokurator" będzie prawdziwym hitem jesieni.
- Mam taką nadzieję, zwłaszcza że nasze seriale kryminalne są na wysokim poziomie.
Po zakończeniu zdjęć wracasz do Australii. Tam też czeka cię praca?
- I to sporo. Przygotowuję się do premiery "Króla Leara" w teatrze w Sydney. Będzie to mój powrót do Szekspira, a zarazem kolejne pióro w pióropuszu ról szekspirowskich, dość już pokaźnym. Za każdym razem, kiedy wracam, reaktywuje się też nasz zespół Vulgargrad. Zamierzamy nagrać trzecią płytę, mamy koncert w Darwin, przygotowujemy repertuar. Robię też nowy serial, kręcony na Filipinach. To już nie główna rola, ale zawsze coś.
Co słychać u Baza Luhrmanna, u którego zagrałeś w "Moulin Rouge!"? Żaden polski aktor nie może się jak dotąd pochwalić tak prestiżową rolą w Hollywood. Po niej wystąpiłeś w kolejnym hicie tego reżysera, "Australii"...
- To było ważne i ciekawe doświadczenie. Z tego, co wiem, Baz teraz kręci serial w Stanach. Daleko.
I kto to mówi! Ktoś, dla kogo odległości nie mają znaczenia!
- Istotnie. Zdarzyło mi się kiedyś, że jednocześnie kręciłem "Australię" w Australii i serial "Waking the Dead" w Londynie (nie mylić z "The Walking Dead" - red.). Dostałem wtedy rolę w "Oporze" z Danielem Craigiem, realizowanym na Litwie. Musiałem być wszędzie.
Rodzina dobrze znosi rozłąkę?
- Jakoś przetrwaliśmy. Żona (Catherine McClements - red.) sama jest aktorką. Jak się poznaliśmy, to ona częściej jeździła. Komunikujemy się przez telefon, internet, choć oczywiście nie da się w ten sposób pogadać o wszystkim z dorastającą córką (Clementine Coco, 14 lat), czy poukładać klocków z synem (Quincy, 8 lat). Staramy się więc organizować życie tak, by spędzać jak najwięcej czasu razem. W zeszłym roku byli ze mną trochę w Polsce, potem ja miałem 7-miesięczną przerwę i... był to najdłuższy od lat mój pobyt w domu. Pod koniec czułem już "swędzenie stóp". To idiom, określający potrzebę ruchu - chciało mi się znów ruszyć w drogę.
Bakcyla podróży połknąłeś pewnie jeszcze w dzieciństwie, przenosząc się z rodzicami z miasta do miasta?
- Niewykluczone. Oboje - mama Halina Dobrowolska-Koman i tata Adam Koman - byli aktorami. Ojciec sprawował też funkcję dyrektora administracyjnego teatrów kolejno: w Koszalinie i w Szczecinie. Potem przenieśliśmy się do Łodzi. A najpierw był teatr w Bielsku-Białej, gdzie się urodziłem. W związku z licznymi przeprowadzkami często zmieniałem szkołę, otoczenie. Musiałem nauczyć się szybko przystosowywać do nowych warunków. Poza tym mama była esperantystką. Jeździliśmy po Europie, wiedliśmy cygańsko-artystyczne, wędrowne życie.
Aktorstwo najwyraźniej "wyssałeś z mlekiem matki"?
- Wokół było lekkie ciśnienie, bym poszedł w tym kierunku, ale ja oponowałem, na zasadzie przekory. To chyba u nas genetyczne. Mama żartobliwie określała mnie mianem "poprzeczny", bo zawsze byłem na "nie", w kontrze do każdego pomysłu. W ogóle nasi rodzice nie mieli z nami łatwo. Byliśmy z bratem (Tomasz, aktor - red.) łobuziakami, jeszcze jako małe dzieci chodziliśmy na wagary, robiliśmy niebezpieczne eksperymenty pirotechniczne, podkradaliśmy zbieraną w szkole makulaturę. W końcu udało nam się wyjść na ludzi, a ja zgodnie z planem skończyłem łódzką filmówkę.
Dziwnie się słucha o tych wybrykach. Patrząc przez pryzmat twoich bohaterów, można pomyśleć, że jesteś człowiekiem bez wad...
- Istotnie, w Polsce tak mnie obsadzają, choć są wyjątki. W serialu "Wataha" zagrałem mniej krystaliczną postać. Natomiast za granicą jest odwrotnie, zwykle uosabiam szemrane typy. Może chodzi o to, by negatywne role grali obcokrajowcy, na zasadzie "co złego, to nie my"?
A gdybyś nie został aktorem?
- Pewnie pracowałbym w ogrodzie, doglądał roślin? Mój dom w Melbourne otacza piękna, wielobarwna flora, uwielbiam się o nią troszczyć, relaksuje mnie to, cieszy. A może zostałbym marynarzem? W czasach, gdy mieszkaliśmy nad morzem, a większość ojców moich kolegów pływała na okrętach, mnie też marzyło się takie wędrowanie od portu do portu. Dziś sam wędruję - z lotniska na lotnisko...
Że też starcza Ci na to sił!
- Myślę, że granice wieku się przesunęły, jak mówią: "sixty is the new forty!" - i tego się trzymam. Czuję się dobrze (tfu, tfu), nie brak mi pomysłów i jestem wciąż gotów na nowe wyzwania.
Rozmawiała JOLANTA MAJEWSKA