"Prawo Agaty": W Marianie Opani drzemie... wulkan!
Marian Opania, czyli Andrzej Przybysz z "Prawa Agaty", w tym roku obchodzi 50-lecie swojej pracy artystycznej. - Niby mam świętować - mówi aktor, bo jak przyznaje, nie znosi jubileuszy. W rozmowie wspomina swoje początki oraz tłumaczy, dlaczego mimo tylu lat doświadczenia nie okiełznał tremy.
W tym roku świętuje pan 50-lecie swojej pracy artystycznej...
- To znaczy niby mam świętować, bo nie znoszę jubileuszy. Szczególnie, gdy te liczby są tak duże. Wolałbym, żeby to było 15 lat.
To chyba powód do dumy - niektórzy mogliby panu wręcz pozazdrościć...
- Nie ma czego zazdrościć. Widzę to w oczach młodzieży - mówią "mistrzu", a myślą "spierniczaj dziadku, teraz my". W związku z czym chcę udowodnić, że jeszcze się nie poddaję.
Dlaczego zdecydował się pan na aktorstwo?
- Bo mi nikt nie mógł tego z głowy wybić. Mój ojciec zginął w Powstaniu Warszawskim, a mama miała duszę artystyczną i na początku nie wiedziała, czym to pachnie. Potem żałowała, że wszedłem w to środowisko.
A gdyby życie potoczyło się inaczej, kim - zamiast aktorem - byłby pan dzisiaj?
- Zdałbym na fizykę jądrową i dziś Polska miałaby własną broń atomową. Mimo że to brzmi paradoksalnie, bo uprawiam zawód artystyczny, ale umysł mam matematyczny, co mi się niesłychanie przydaje na planie - wiem, gdzie stanąć czy jak "złapać" światło. Ponadto do dziś mogę mnożyć w pamięci trzycyfrowe liczby. Nie jest to wcale takie trudne, tylko trzeba mieć sposób.
Jak pan wspomina swoje aktorskie początki?
- Myślę, że były takie jak u każdego młodego człowieka, który nieźle wystartował i jest bardzo dobrze oceniany. Gdzieś tam trochę wody sodowej do głowy uderzyło, ale nie trwało to długo.
Którą ze swoich wszystkich ról wspomina pan z największym sentymentem?
- Trudno powiedzieć o jednej roli. Natomiast tych, które cenię i w których nie dostrzegam jakby swoich pomyłek, wymieniłbym tylko dziesięć z tych kilkuset ról, a całą resztę bym wziął do poprawki. Jestem bardzo wymagający dla siebie, ale dla innych również.
Z perspektywy lat czy jest coś, czego pan żałuje? Może jakiejś niezagranej roli?
- Zawsze chciałem zagrać Ryszarda III czy Makbeta, ale żeby do tego doszło, musiałbym zostać chyba dyrektorem jakiegoś teatru. Nikt mnie nie widzi w takich rolach, a we mnie jest w środku wulkan - niektórzy to wiedzą i dają mi takie piosenki jak np. "Pierdolnięci dekadenci", którą dał mi Satanowski. W rolę króla Lira obsadził mnie Amerykanin. Był zdziwiony, bo pół szkoły filmowej mu mówiło, żeby właśnie mnie obsadził. To było bardzo udane przedstawienie i nawet chciał je powtórzyć w Los Angeles, ale gdzie ja tam na starość mam robić karierę w Los Angeles? Nie wytrzymałbym życia w Ameryce i zrezygnowałem.
Czy miał pan w aktorstwie swojego guru?
- Wówczas, kiedy kończyłem szkołę tych guru było wielu. To były same wielkie nazwiska - Aleksander Bardini, Jan Świderski, Kazimierz Rudzki, Jan Kreczmar, Zbigniew Zapasiewicz, Ryszarda Hanin czy Zofia Mrozowska. Zresztą od tego zależy poziom takiej szkoły. Janusza Warneckiego nie wymieniłem, a on świetnie uczył mówienia wierszy. Natomiast najlepiej nauczył mnie tej sztuki inżynier Zbigniew Kędzierski z moich rodzinnych Puław. On umiał wszystko - grać, komponować, pisać teksty i reżyserować. Tenże człowiek tak mnie nauczył mówić Norwida, jak nikt inny. Warnecki uczył mnie innych wierszy potem w szkole. "Czerwone jabłuszko" Sadowskiego to taki poklask mi zdobyło, że jak pojechałem kiedyś na festiwal szkół teatralnych, to wygrałem konkurs recytatorski. Zresztą już wcześniej, jeszcze przed szkołą teatralną zdobywałem nagrody. Przychodząc do szkoły teatralnej - mimo że miałem dopiero 17 lat - byłem ukształtowany.
Jak sobie pan radzi z tremą - czy z upływem czasu łatwiej jest ją okiełznać?
- Nikt mi nie powie, że wrażliwy artysta nie ma tremy. Jak nie ma tremy, to znaczy, że coś jest nie tak. To znaczy, że jest zbyt pewny siebie i swojej wielkości.
Mimo takiego doświadczenia na scenie?
- Ależ oczywiście, i to się jeszcze pogłębia. To jest większa świadomość i większy strach. "O dziadzio, sklerozę ma - zapomniał". A ja całe życie bez suflera sobie radzę. Kiedyś pewnie nastąpi ten moment, ale mam nadzieję, że to dopiero w trumnie będzie.
Jest pan wszechstronnie uzdolnionym artystą, bo i aktorstwo i kabaret i śpiew... Co najbardziej gra w pana duszy?
- Wszystko, co pachnie aktorstwem jest mi nieobce - nie hierarchizuję. Musi być dobre zadanie aktorskie, a czy to jest film, teatr, czy telewizja to nie ma znaczenia. Jak byłem młody, to powiedziałbym, że film i telewizja, bo wtedy nie było zbyt dużo ról dla mnie, bo byłem nieduży i chłopaczkowaty.
Ma pan ogromny dorobek artystyczny oraz wiele nagród. Czy czuje się pan spełnionym artystą czy czegoś panu brakuje?
- Ależ skąd. Bywają w życiu aktora pewne regresy. A to regres związany ze zmianą warunków fizycznych, że nagle w wieku 35 lat przedwcześnie osiwiałem, przytyłem i z tego chłopaczka nagle zrobiłem się starszym panem. Przez to nie było dla mnie ról. Reżyserzy mnie nie chcieli, mówili: "obsadziłbym cię, ale gęba młoda, a postura starszego pana". To trwało dwa i pół roku, ale dla mnie to były wieki, bardzo bolesny okres. W zawodach artystycznych bardzo łatwo jest o kimś zapomnieć - wypaść z toru i koniec.
Czego można panu życzyć z okazji jubileuszu pracy twórczej?
- Żebym jeszcze pożył parę lat, to coś zrobię, bo mimo wieku jestem bardzo żywotny i pracowity.
Rozmawiała: Paulina Persa (PAP Life)