Marek Siudym: Sztuka to jest umowa. To jest manipulacja
Marek Siudym to aktor warszawskiego teatru Kwadrat, ale przede wszystkim dla widzów serialowy Henryk ("Papiery na szczęście"), Edward ("Pierwsza miłość"), Anatol ("Barwy szczęścia") czy Zygmunt ("Lulu"). Aktor przyznaje, że z każdym z granych przez siebie bohaterów poszedłby na piwo, bo żaden z nich nie jest jednoznaczny.
Zacznę, jak zawsze, przewrotnie. Henryk ("Papiery na szczęście"), Edward ("Pierwsza miłość"), Anatol ("Barwy szczęścia"), Zygmunt ("Lulu") - to grani przez pana bohaterowie. Gdybyście spotkali się w prawdziwym życiu, to byłoby wam po drodze?
Marek Siudym: - W zasadzie z każdym z nich poszedłbym na piwo, bo nawet takie dosyć niepozytywne postacie, jak Edward czy Henryk, nie są do końca jednoznaczne. Prawda jest taka, że starałem się o to zadbać, żeby to nie byli ludzie jednowymiarowi. I mam nadzieję, że nie są. Choć to już pytanie do widzów.
Scenarzyści zostawiają panu przestrzeń na tę wielowymiarowość?
- Tak. Reszta w moich rękach, w moim warsztacie [uśmiech - przyp. red.]. Nawet w momencie, kiedy jeszcze nie wiem, co będzie napisane i w jaką stronę, za kim, za czym podąży mój bohater, też staram się dawać takie sygnały scenarzystom, żeby zostawili mojemu bohaterowi uchyloną furtkę, bo przecież człowiek to tygiel emocji. Raz pyrka, a raz wrze.
Z taką myślą wychodził pan ze szkoły, czy jednak było w tym więcej misji, ambicji?
- Misji nigdy nie miałem.
Czyli chciał pan po prostu bawić, rozśmieszać ludzi?
- Nie, nie chciałem bawić i rozśmieszać. Chciałem się bawić. Bawić się w tym, co robię. To znaczy wszystko to robić dobrze. Tadeusz Łomnicki, fundamentalnym, jednym zdaniem ustawił mi stosunek do tego zawodu. I bardzo pięknie, na pierwszych zajęciach powiedział: "Pamiętajcie, prawdziwymi łzami mają płakać ci, którzy zapłacili za bilety". Sztuka to jest umowa. To jest manipulacja. Ludzie płacą za to, żebyśmy ich śmieszyli, bawili, wzruszali i tak dalej. I my mamy to zapewnić. Nie możemy się sami w tym zanurzyć i doprowadzać do takiego czy innego stanu. My musimy ten stan wywołać u ludzi. Dlatego uważam, że aktorstwo jest procesem, że gra jest procesem intelektualnym, a nie emocjonalnym. Emocjonalnym ma być ten po drugiej stronie rampy.
Czyli nie zabiera pan okruchów z teatru, z planu do domu?
- Nie. Nie muszę się z niczego otrzepywać przed wejściem do domu czy do stajni. Ta granica jest u mnie jasna i sztywna. Wychodzę z teatru, a mój bohater tam zostaje. Tak samo na planie.
A moment, w którym wchodzi pan w skórę bohatera?
- Kiedy zaczynam mówić tekst i wiem, o czym mówię. Muszę wiedzieć o czym to jest, w jakiej sprawie i tak dalej. To musi być dla widza jasne. I tym się zajmuję. Nie używam słowa "wcielam się". Nie wcielam się, ja przedstawiam taką czy inną postać ludziom i chcę, żeby uwierzyli, że to jest Edward, Henryk i tak dalej. Na tym mi zależy.
Światła gasną i znów jest pan Markiem?
- Tak, ale w "Złotopolskich" lubiłem na przykład postać posła Biernackiego. Poseł Biernacki był mi bliski.
Dlaczego?
- Awanturnik [uśmiech - przyp. red.].
Ostatnio zagrał pan cudownego dziadka Lucyny (Anna Dereszowska) w serialu "Lulu".
- To była piękna produkcja, bo rodzina Makowskich była fajna, barwna. Mieli dla siebie dużo ciepła i zrozumienia. Były oczywiście spięcia, bo nigdzie nie istnieje takie przesłodzone stadło. To dobrzy, pomysłowi ludzie. Nieskażeni wredotą charakterów. Niezależnie od tego, czy szło im dobrze, czy gorzej, generalnie ich życie było fajne. Takie, jak cukiernia słone i słodkie, i kolorowe.
Polubił pan Zygmunta?
- Zygmunt miał do wielu rzeczy duży dystans. Dystans starszego człowieka. Człowieka, który już nic nie musi i wyszukuje sobie rozmaite przyjemności. Czeka na jakieś fajne wydarzenia, podobnie jak ja.
Po raz kolejny osadzono pana w kobiecej energii. Dobrze się pan w niej czuje?
- Mnie jest bardzo dobrze w energii kobiet zawsze [uśmiech - przyp. red.].
Beata Banasiewicz / AKPA