Wszystko ma duszę
Oleńka Billewiczówna i Izabela Łęcka, bohaterki, które zagrała Małgorzata Braunek w latach 70., to istoty bardzo delikatne. - Teraz jednak nadeszła era kobiet silnych i niezależnych - mówi aktorka. Takich jak Barbara, za którą została nominowana do Telekamery Tele Tygodnia 2011.
"Tele Tydzień": Ludzie czasem przez całe życie szukają swojego miejsca na Ziemi, wierząc, że gdzieś czeka na nich dom nad rozlewiskiem. Można znaleźć takie miejsce?
Małgorzata Braunek: - Myślę, że tak. To kwestia naszego stanu ducha, wewnętrznej harmonii. Jeśli ma się z samym sobą bardzo dobrą relację, to każde miejsce będzie dla nas odpowiednie. Choć bywa oczywiście i tak, że odkrywamy siebie dzięki miejscu, w którym się nagle znajdujemy. Na przykład dzięki "rozlewisku".
Istnieją takie punkty na kuli ziemskiej, gdzie czuje się pani jak u siebie?
- Nie zwiedziłam jeszcze całego świata, ale podczas moich podróży docierałam do miejsc, w których dobrze się czułam do tego stopnia, że mogłabym w nich zamieszkać. Takim moim miejscem jest Izrael. Zachwyciły mnie tam nie tylko krajobrazy. Poczułam również głęboki związek duchowy z mieszkańcami tego kraju. Zastanawiam się, czy mogłabym zamieszkać w Indiach... Chyba nie. Doskonale czuję się natomiast nad Bałtykiem. Od 30 lat wciąż jeżdżę w to samo miejsce.
Od 20 lat mieszka pani w domu w Wilanowie. Rozumiem, że to również pani miejsce na ziemi...
- Tak. Nie musiałam wyjeżdżać daleko, żeby znaleźć kontakt ze sobą. Fakt, że w jakimś miejscu na świecie czuję się świetnie, nie oznacza, że od razu muszę wywracać do góry nogami całe swoje życie, żeby się tam przenieść. Nie widzę potrzeby zagnieżdżania się gdzie indziej. Choć, kto wie? Nie zamykam się na możliwości, które niesie życie.
Książki, obrazy, pamiątki... Pani dom obrastał rzeczami przez lata, czyli ma duszę.
- Wszystko ma duszę. Każda istota i każdy przedmiot. Niektórzy nazywają to energią. W domu, który ma duszę, mieszkańcy żyją z nim w zgodzie, nie ma tam żadnego konfliktu.
Pamięta pani dom rodzinny?
- Urodziłam się w Szamotułach. Jednak z powodu różnych okoliczności moja rodzina stale się przeprowadzała. Dom rodzinny kojarzy mi się więc z domem mojej babci. Teraz mój dom jest tam, gdzie jestem. Co nie znaczy, że często się ruszam. Przecież od 20 lat nie zmieniłam adresu.
Jak wygląda przeciętny dzień Małgorzaty Braunek?
- Nie różni się chyba specjalnie od codzienności innych ludzi. Wstaję, myję zęby, biorę prysznic... Potem przechodzę do półgodzinnego wewnętrznego oczyszczania swego umysłu, czyli medytacji. Oprócz tego prowadzę grupę ludzi. Mamy wspólne medytacje dwa razy w tygodniu.
Co daje medytacja?
- Medytacja to rodzaj unieruchomienia, dzięki któremu jesteśmy w stanie zobaczyć, co tak naprawdę dzieje się w nas. Posłużę się metaforą lustra, która dobrze odzwierciedla, o co chodzi w medytacji. Lustro jest nieruchome i puste. Odbija tylko to, co się w nim pojawia. Medytując stwarzamy poczucie bycia lustrem. Stajemy się tym, co się w nas odbija. Trzeba to zaakceptować i nie chcieć tego zmieniać.
Ile lat pani praktykuje?
- Ponad 30. Można powiedzieć, że połowę swojego życia.
W jaki sposób medytacje wpłynęły na to, jakim jest pani człowiekiem?
- Inaczej zaczęłam postrzegać rzeczywistość. Filozofia i praktyka Zen polega przede wszystkim na życiu w zgodzie z sobą, co rzutuje na to, jak postrzegamy świat zewnętrzny. Jeśli potrafię ze sobą rozwiązać konflikty wewnętrzne, to poradzę sobie również z zewnętrznymi. Nie chodzi o to, żeby w życiu nie mieć pragnień, ale by starać się do nich nie przywiązywać.
Wychowała pani dwójkę dzieci. Syn Xawery Żuławski jest utalentowanym reżyserem, córka Orina Krajewska zaczyna karierę jako aktorka. Urodziła ją pani w wieku 40 lat. Jak to jest być dojrzałą mamą?
- Śmialiśmy się z mężem, że to tak, jakby dziadkowie urodzili sobie dziecko. Różnica między wczesnym a późnym macierzyństwem jest kolosalna. Kiedy urodziłam Xawerego, byłam bardzo młodą mamą, miałam 24 lata. Trudno wymagać od dziewczyny, która stoi na początku swojej drogi zawodowej, żeby zajęła się wyłącznie dzieckiem. W takich sytuacjach zaczyna się szukać kompromisu. Dojrzałe macierzyństwo siłą rzeczy jest zatem inne.
Co zyskują dzieci, które mają dojrzałych rodziców?
- Dojrzały rodzic całkowicie może oddać się rodzicielstwu. Co ma swoje dobre i złe strony. Gdy dziecko czuje się za bardzo "zaopiekowane", to ma wrażenie, że rodzice są wiecznie obecni i wtedy marzy o tym, by mieć więcej przestrzeni...
Orina. Kto wymyślił dla córki tak oryginalne imię?
- Skorzystaliśmy z mężem z podpowiedzi, której udzielił nam nasz ówczesny nauczyciel, Koreańczyk. Orin znaczy "oświecona miłość". Chcieliśmy dać córce imię, które będzie dla niej drogowskazem na całe życie.
Jakie są pani relacje z córką?
- Bardzo dobre. Ona ma już swoje życie. Dzieci, gdy nadchodzi czas, powinny stać się samodzielne. Nie powinny ciągle czuć na plecach czujnego oka rodziców. Relacje stają się wtedy naturalne.
Jakie wartości przekazała pani swoim dzieciom?
- Nigdy nie mówiłam im, że muszą być tacy, a nie inni. Czasami zastanawiałam się, czy to nie był błąd. Może powinnam ich obdarować sentencjami na życie, żeby potem mogli wspominać: "Mama zawsze mówiła: idź przez życie prosto, nie krzywdź innych, bądź dobry". Nie wyrażałam tego słowami, ale, mam nadzieję, sposobem, w jaki żyję.
Ma pani czas dla wnuka Kaja?
- Mam już dwójkę! Kaj ma półtoraroczną siostrzyczkę Jagusię. Staram się mieć dla nich czas, ale ostatnio jestem bardzo zajętą babcią. Na szczęście druga babcia jest trochę mniej zajętą osobą i dopieszcza nasze wnuki.
Dziecięca pomysłowość nie ma granic. Kaj też taki jest?
O, tak. Pamiętam, jak dwa lata temu w Zakopanem zainteresował się medytacją. Jako wielki fan "Gwiezdnych wojen" wiedział, o co chodzi. Zaskoczyło mnie, że codziennie był w stanie wytrwać w nieruchomej pozycji 15 minut. Miał wtedy 6 lat. Powiedział: "Babcia, jak będę miał siedem lat i będę już dorosły, to do was przystąpię".
Co ujęło panią w opowieści o malowniczym rozlewisku?
- Silne i niezależne kobiety, które nie tylko przekazują i podtrzymują życie, ale też akceptują siebie takimi, jakie są. Następuje teraz era kobiet i dzięki temu ujawnia się nasza moc. Choć może się ona stać siłą niszczącą pierwiastek męski i spowodować, że mężczyźni będą osłabieni.
W serialu pani bohaterka przeżywa dojrzałą miłość u boku Tomasza. To piękne uczucie.
- Bo miłość nie umiera wraz z wiekiem. Ludzie dojrzali uważają często, że wszystko się w ich życiu spełniło albo jest już dla nich niedostępne. Ale tu nie chodzi o stan zakochania lecz miłości, czyli dzielenia się z drugim człowiekiem, dbania o niego i dawania mu z siebie jak najwięcej. W wieku dojrzałym ta potrzeba dawania, właściwej miłości, przenosi się na dzieci i wnuki.
Co jest dla pani najważniejsze w życiu?
- Jest dużo rzeczy ważnych, bo wiele jest aspektów rzeczywistości. Ważne są moje dzieci, wnuki. Ważne, w jaki sposób radzi sobie moja sangha (wspólnota świeckich, praktykujących buddyzm - przyp. red.). Ważne, co dzieje się w naszej rzeczywistości społecznej, czy jesteśmy w stanie ze sobą rozmawiać. Martwi mnie, że nie potrafimy wyjść z ponuractwa. Dawniej wytłumaczeniem smutków była komuna. Ale, choć od 20 lat jesteśmy w innym systemie, wciąż uwielbiamy narzekać.
Który moment w życiu uważa pani za przełomowy?
- Kiedy ma się sześćdziesiąt parę lat, to momentów przełomowych jest więcej niż jeden (śmiech). Ale na pewno dla każdej kobiety przełomowym momentem jest narodzenie dziecka. Drugim, dla odmiany, było dotykanie śmierci, towarzyszenie osobom odchodzącym. Z tej perspektywy możemy docenić, jak cenne i unikatowe jest życie. Warto więc przeżyć je w zgodzie z sobą i światem, i warto o nie dbać.
Rozmawiała: Ewa Jaśkiewicz