Netflix: Seriale
Ocena
serialu
7,5
Dobry
Ocen: 682
Oceń
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10

"Kowbojka z Kopenhagi": Psychodeliczna fantazja w czerwono-niebieskich barwach [recenzja]

Mroczny, brutalny, mieszający zmysły, psychodeliczny, hipnotyzujący i… usypiający. To wszystkie określenia, jakie udało mi się spisać podczas kilkugodzinnego spotkania z „Kowbojką z Kopenhagi”, nowością od Netfliksa, która pojawiła się na platformie kilka dni temu i której premiera przeszła właściwie bez echa. Czy spotkanie było udane? Nie do końca. Czy gdybym mogła cofnąć czas i „odoglądać” te kilka odcinków, zdecydowałabym się na ten krok? Raczej tak… Dlaczego nie polubiłam się z nowym dziełem Nicolasa Windinga Refna? To pytanie wymaga już dłuższej odpowiedzi.

Dzielna wojowniczka walczy z kopenhaskim półświatkiem

Już próba opisania tego, o czym opowiada duńska produkcja, sprawia spore kłopoty. Bo choć wyjściowo wydawało się, że historia przedstawiona na ekranie będzie raczej prosta, dość szybko zbaczamy z toru, który został obrany na początku. Główną bohaterką serialu jest Miu (Angela Bundalovic) - drobna, młoda dziewczyna, o której mówi się, że jest "szczęśliwą monetą". Protagonistka ma bowiem przynosić szczęście każdemu, z kim się styka. Kiedy ją poznajemy, wydaje się, że jest niewolnicą, bo już w pierwszych minutach serialu słyszymy, że została "sprzedana" za dużą sumę pieniędzy siostrze albańskiego alfonsa, mającej nadzieję, że dar dziewczyny pomoże jej spełnić marzenie o zostaniu matką. Ten kopenhaski burdel jest pierwszym przystankiem na drodze bohaterki, której z każdym kolejnym dniem przyjdzie się mierzyć z coraz trudniejszymi wyzwaniami.

Reklama

Przez sześć odcinków, razem z Miu, przemierzamy duński półświatek namalowany przez Refna, natrafiając na kolejne "zepsute" miejsca i kolejnych "zepsutych" bohaterów. Dealerzy, gangi, skorumpowany adwokat i złotowłosy mężczyzna w czarnych rękawiczkach, mordujący z zimną krwią to tylko kilka postaci z całej palety złoczyńców, których poznajemy, towarzysząc Miu w jej podróży. Szybko też przekonujemy się, że dziewczyna nie jest tak słaba i krucha, na jaką wygląda, a w sytuacji zagrożenia bądź obrony tego, co dla niej ważne, potrafi być bezwzględna.

Ładne opakowanie, a w środku... pustka

Sama główna bohaterka, postaci poboczne, jak i opisana wyżej historia wydają się niezwykle ciekawe. Jest to jednak wrażenie złudne, bo opowieść Refna nie ma właściwie żadnej treści. Akcja serialu toczy się bardzo leniwym tempem, tak jakby tryby w fabule zupełnie nie zostały naoliwione. Bohaterowie mówią niewiele. Mam wrażenie, że scenariusz całego, blisko sześciogodzinnego seansu serialu, można by spisać na zaledwie kilku stronach A4. Pomimo dużej ilości wątków i pojawiających się postaci przez większość czasu na ekranie nie dzieje się nic. Miu, wystrojona w swój niebieski dres, skupia się przede wszystkim na lustrowaniu wzrokiem wszystkiego dookoła i przechadzaniu z jednej lokacji do drugiej. Oglądając serial ma się wrażenie, że trwa to całą wieczność, aż chcąc nie chcąc, nasza uwaga zostaje rozproszona, a my stajemy się potwornie zmęczeni.

Śledzenie historii i angażowanie się w prezentowane wydarzenia jest trudne. Dużo łatwiejsze natomiast jest patrzenie na stronę wizualną duńskiej produkcji i docenienie jej walorów. Serial ma bowiem niezwykły klimat. Mroczny i hipnotyzujący jednocześnie. Refn, podobnie jak w poprzednich swoich produkcjach, postawił na neonowe, głównie czerwono-niebieskie barwy, które są tak intensywne, że aż przenikają przez bohaterów i niemal wylewają się z ekranu. Nastrój buduje także muzyka - niepokojąca i przeszywająca, w wielu sytuacjach nadająca rytm prezentowanym wydarzeniom. Wszystko to, w połączeniu z nieśpiesznymi i wręcz majestatycznymi ruchami kamery, sprawia, że choć wielu z nas nie zapała sympatią do "Kowbojki z Kopenhagi", na pewno długo nie zapomni tego, jak wyglądała i jakie wrażenie wywołała.

Pokochał swoje dzieło, zapominając o... widzach

Trudno nie odnieść wrażenia, że Nicolas Winding Refn stworzył obraz, który miał zadowolić przede wszystkim jego samego. Reżyser w żaden sposób nie przymila się do widza. Rzuca publiczności kilka ładnie namalowanych i dopracowanych niemal do technicznej perfekcji, pocztówek z mrocznej strony Kopenhagi, nie dbając o to, czy komukolwiek spodoba się to, co prezentuje.

W każdym odcinku żongluje gatunkami, eksperymentując zarówno z thrillerem, kinem gangsterskim, jak i horrorem, czy nawet czarną komedią. Ewidentnie dobrze się bawi, testując coraz to nowsze rozwiązania i nie bacząc na coraz większy chaos.

Przede wszystkim DZIWNY

Gdybym miała określić nową produkcję Refna jednym tylko słowem, powiedziałabym, że "Kowbojka z Kopenhagi" jest dziwna. Wkraczając w zbudowany przez reżysera świat, balansujący między brutalną rzeczywistością kopenhaskiego półświatka, a oniryczną baśnią z siłami nadprzyrodzonymi w tle, stajemy oko w oko z pomysłami, które mogłyby się pojawić w kilku zupełnie odrębnych filmach. Bo w jednej scenie mamy strzelaninę pomiędzy gangami, walczącymi o kilogramy kokainy, w kolejnej demonicznie wyglądającego blondyna-mordercę, wskrzeszającego własną siostrę, a w jeszcze innej podróżnika, wygłaszającego płomienną tyradę na temat kultu... penisa.

Pomysłów duński reżyser miał dużo i zdaje się, że wręcz za dużo. Wiele z nich zostało wrzuconych, mam wrażenie tylko po to, by było jeszcze bardziej efektownie. Wszystko to połączone z potraktowanym po macoszemu scenariuszem sprawiło, że poczułam ulgę, kiedy dobrnęłam do końca ostatniego odcinka pierwszego sezonu.

Choć podoba mi się oryginalność i konsekwencja twórcy, a także wizualna strona jego najnowszej produkcji, na kolejny sezon na pewno nie będę czekać z utęsknieniem.

swiatseriali
Dowiedz się więcej na temat: Netflix: Seriale
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy