"Bridgertonowie": Nieznane sekrety "filmowej kuchni"
O swojej pracy na planie "Bridgertonów" - monumentalnego serialu Netfliksa typowanego na murowany hit tej zimy opowiada mistrz scenografii Will Hughes-Jones, zdradzając przy okazji wiele skrzętnie ukrywanych dotychczas tajemnic tej produkcji i ujawniając nieznane sekrety "filmowej kuchni".
"Bridgertonowie" to szybkie przenosiny do Anglii czasów Regencji - fikuśnych peruk, bogato zdobionych sukien i wystawnych bali towarzyskiej śmietanki Londynu. Produkcja powstała na podstawie bestsellerowej powieści Julii Quinn "Książę i ja" i to pierwszy z serii projektów pod szyldem "Shondalandu" - czyli tytułów zrealizowanych przez serialową arcymistrzynię Shondę Rhimes ("Chirurdzy", "Skandal", "Sposób na morderstwo").
Jednak "Bridgertonowie" to także, a może przede wszystkim mezalianse, romantyczne uniesienia i zupełnie inne - bardzo świeże i nowoczesne - spojrzenie na historię. Do tego w przepięknych, dopracowanych pod każdym względem wnętrzach i w scenografii sycącej oczy widzów kolorem, fakturą, detalem.
Plan serialu "Bridgertonowie" odwiedzam w lutym tego roku, na chwilę przed zamknięciem granic i pierwszym lockdownem. To ostatni dzień zdjęciowy, w powietrzu wyczuwa się już odrobinę zmęczenia wielomiesięcznymi przygotowaniami i realizacją scenariusza, ale też pełne ekscytacji oczekiwanie na premierę. Oczywiście, myślę wtedy, do tego czasu emocje zdążą opaść, a zastąpi je zapewne pełne napięcia oczekiwanie na pierwsze reakcje, zarówno widzów, jak i krytyków.
Zdanie tych pierwszych jest dla ekipy przygotowującej serial wyjątkowo ważne o tyle, że seria książek Julii Quinn stanowiąca podstawę "Bridgertonów" to uwielbiany przez miliony czytelników na całym świecie bestseller.
Stawka z miejsca ulega więc istotnemu podbiciu. Poza tym, jak dowiaduję się od aktorów przechadzających się po planie, setki tysięcy widzów na całym świecie na bieżąco śledziły w internecie każde, nawet najdrobniejsze doniesienie czy wzmiankę dotyczące odtwórców ról uwielbianych bohaterów, ich stylizacji, a także tego, jak będą wyglądały miejsca odwiedzane przez angielską arystokrację, tak ważne dla rozwoju fabuły.
Rzeczywiście, jak się dowiaduję, istnieją dziesiątki domowych klubów książki z nazwami nawiązującymi do Bridgertonów i wykreowanego wokół nich świata, a informację o odtwórcach głównych ról Phoebe Dynevor i Regém-Jeanie Page’u przekazywano wszelkimi metodami komunikacji niezliczoną ilość razy. Do tego wszystkiego dochodzi również elektryzująca branżę informacja o producentce tego projektu, Shondzie Rhimes, stojącej za sukcesem uwielbianych na całym świecie formatów.
Plan zdjęciowy w studiu w Uxbridge pod Londynem to tak naprawdę jedna wielka hala o niezliczonej liczbie labiryntów, które do tego ciągle zmieniają swój układ w zależności od tego, które sceny są akurat realizowane. Wokół budynku niczym satelity orbitują długie i szerokie przyczepy, w których tymczasowe mieszkanie znalazła część ekipy, obsady, a niektóre służą za salon fryzjerski, przymierzalnię czy studio makijażu.
Przechadzając się po tym terenie co chwilę natknąć się można albo na pracownika technicznego odpowiedzialnego za swój własny, często bardzo niewielki, element scenografii, albo na aktora, który w kostiumie z epoki rozmawia przez całkiem współczesny telefon. Wchodząc przez główne drzwi studia po chwili znajduję się na przestronnym patio, na którym umieszczono niewielką fontannę, oprócz tego stylizowaną na grecką rzeźbę i zrobione z udawanej cegły ściany domu. Will Hughes-Jones - główny scenograf "Bridgertonów" prowadzi mnie jednak dalej, chce, żebyśmy zaczęli od samego początku.
Szybkim krokiem przechodzimy zatem wzdłuż kilku ciasnych korytarzy, zaczyna się bowiem realizacja jednej ze scen nieopodal i za chwilę nie będziemy już mogli wydawać z siebie żadnego dźwięku. Nie ma nic gorszego niż jakiś nierozważny krok przypadkowego turysty, albo gorzej: dziennikarza! w samym środku dramatycznej sceny. Po chwili znajdujemy się na żwirowanej ścieżce (żwirek, ku mojemu zdziwieniu Will również nazywa "sztucznym", jakby niewprawne oko mogło w ogóle dostrzec jakąś różnicę) oddzielającej dwa monumentalne frontony budynków.
Jeden z nich jest jednak namalowany na ogromnym płótnie na tle pięknego błękitnego nieba, drugi zaś - wybudowany od podstaw, podobnie jak mijany przeze mnie przed chwilą budynek przy patio, ze sztucznej, bardzo lekkiej cegły i kartonu. Całość robi kolosalne wrażenie. H
ughes-Jones widząc moje zadziwienie ze śmiechem tłumaczy, że znajdujemy się właśnie na ulicy, oddzielającej londyńskie domy arystokratycznych rodzin Bridgertonów i Featheringtonów, to nic, że jeden z nich jest tylko namalowany. Pokazuje mi palcem okno znajdujące się tuż nad naszymi głowami wbudowane w wyglądający na prawdziwy dom naprzeciwko. "Przez tamto okno w rezydencji Bridgertonów ten namalowany dom wygląda jak prawdziwy! To magia telewizji".
Przyglądam się dokładnie płótnu i temu, co przedstawia, od razu zwracam uwagę na różnice w kolorach, które odróżniają zarówno obie posiadłości, jak i - zgaduję - atmosferę w środku. Rzeczywiście. Will wyjaśnia, że rodzina Featheringtonów gustuje w jasnych barwach, kolorowych sukniach, kanarkowych dodatkach. W towarzystwie są za to często wyśmiewani, bo niewielu ludziom w określonym wieku pasują takie pstrokate kolory. Ich przeciwieństwem są z kolei stateczni, powszechnie szanowani Bridgertonowie, przedstawiani za pomocą różnych odcieni niebieskiego.
To do nich należy wybudowany ze sztucznej cegły dom, to tutaj też dzieje się akcja zdecydowanej większości scen serialu.
"Zaczynając pracę na planie "Bridgertonów" i porównując nasze pomysły z tym, co opisała Julia Quinn w swoich książkach, doszliśmy do wniosku, że należy zacząć pracę od zdefiniowania naszych bohaterów za pomocą określonych kolorów.
Każdy element scenografii związany z dwiema głównymi rodzinami musi być spójny zarówno z tą wizją, jak i później z kostiumami czy charakteryzacją. W każdym momencie należało zachować synchroniczność poszczególnych zestawów, utrzymanych w tej samej gamie kolorystycznej. Dzięki temu, nawet jeśli nie od razu zapamiętamy wszystkich bohaterów, intuicyjnie będziemy wiedzieć, gdzie się znajdujemy."
Stojąc na ścieżce ze sztucznego żwirku spostrzegam, że co chwilę mijają nas członkowie ekipy technicznej serialu. Niektórzy noszą ciężkie deski, inni elementy oświetlenia, jeszcze inni potrzebne narzędzia. Plan zdjęciowy wygląda i brzmi jak ul, w którym momenty ciszy absolutnej (kiedy reżyser daje znak do rozpoczęcia sceny) przeplatają się z ogłuszającym hałasem wiertarek, wbijanych gwoździ, uruchamianych dmuchaw przemysłowych. Hughes-Jones tłumaczy, że plan kostiumowego serialu musi żyć, i to w bardzo szybkim tempie.
Nie ma bowiem możliwości zbudowania każdego potrzebnego budynku od podstaw, więc zazwyczaj buduje się szkielet jednego, czasem dwóch, i wyposaża się go w przesuwane ściany. Dzięki temu oszczędza się i czas i pieniądze.
"Kiedy zaczynaliśmy pracę nad serialem, całkowicie wyciszyliśmy wszystkie pomieszczenia. Wiedzieliśmy, że nie uda nam się wyeliminować hałasu, ale z drugiej strony nawet w tej chwili, chociaż już prawie kończymy zdjęcia, mamy na rusztowaniach około 50 ludzi pracujących nad przekształceniem części studia w coś zupełnie innego na potrzeby jednej z finałowych scen. Popatrz zresztą w górę (śmiech)".
Zatrzymuję się w pół kroku i zadzieram głowę. Moim oczom ukazuje się wysokie na jakieś trzy piętra rusztowanie, po którym wspinają się pracownicy techniczni. Rzeczywiście rozbierają, przebudowują położone wysoko elementy scenografii, przenosząc je w inne miejsce. Pracują niemal bezszelestnie, a zaraz będą musieli przerwać w ogóle, bo reżyser zdążył już wydać kolejną komendę, że za chwilę oczekuje kompletnej ciszy. Wiem już, którą scenę zobaczę za moment w namiocie przeznaczonym do oglądania zrealizowanego już materiału, do którego zaprowadził mnie mój gospodarz, scenograf serialu.
Zakładam słuchawki i obserwuję Lady Violet, matkę głównej bohaterki Daphne, która próbuje wytłumaczyć córce, na czym polega tak zwany "obowiązek małżeński". Tę wymianę zdań obserwuję jednocześnie z kilku kamer skupionych każdy na innych elementach kadru. Oko jednej wymierzone jest centralnie w Lady Violet, drugiej - czuwa nad profilem tej postaci, kolejne dwie w ten sam sposób obserwują Daphne.
Jeszcze inna skupia się na wnętrzu pomieszczenia. Po chwili orientuję się, w którym pokoju ekipa kręci. Niespełna pięć minut temu przemykaliśmy przecież tamtędy w pośpiechu, uciekając przed niosącymi ciężkie deski technicznymi. W namiocie zostaję jeszcze chwilę ze słuchawkami. Tę scenę aktorki powtarzają jeszcze co najmniej 6 razy, za każdym razem zmieniając niuanse. Nie mylą się w swoich kwestiach ani razu.
Po chwili wraca Will, który macha ręką i wskazuje na odgrywającego rolę jednego z braci Bridgertonów Luke’a Newtona, siedzącego okrakiem na czymś, co przypomina trochę węższą beczkę. Centralnie przed nim ustawiono sporych rozmiarów przemysłową dmuchawę, imitującą pęd powietrza, któremu opór stawia młody Bridgerton galopując... na beczce właśnie!
Hughes-Jones tłumaczy, że scena konna została już zrealizowana w lokacji, na powietrzu, przed kilkoma miesiącami, jednak niektóre elementy trzeba było powtórzyć. Ponieważ jednak ekipa nie wybiera się już w okolice Bath, jedynym rozwiązaniem okazało się zrealizowanie kilku chwil szaleńczego galopu właśnie w studio, na tle green screenu, na który później, w post-produkcji, nałoży się krajobraz. Beczka na resorach, którą dosiadł Luke Newton, niechybnie zaś zamieni się na konkretną klacz, która "wystąpiła" już we wcześniej nakręconej scenie. Ze śmiechem dopytuję o casting na konie Bridgertonów, ale Hughes-Jones rzeczowo wyjaśnia, że taki rzeczywiście miał miejsce.
"Mamy oczywiście specjalistów od konnej jazdy na planie, którzy najpierw szkolili wszystkich aktorów w trudnej sztuce jazdy konnej, a potem doglądali swoich uczniów podczas konkretnych scen. Byli też odpowiedzialni za dobór odpowiednich zwierząt do naszych bohaterów. Potem zaś pilnowali, by te szczegóły nie ulegały zmianie przez cały okres zdjęciowy." Mijamy Luke’a Newtona, który uradowany najpierw zrobił sobie dwie minuty przerwy, by za chwilę z nieszczęśliwą miną dosiąść znowu swojej udawanej klaczy. Kiedy za kwadrans wrócimy w to samo miejsce, jeszcze tam będzie, biedaczek. Tymczasem moją uwagę zwraca umiejscowiony w rogu kolejnego przestronnego pomieszczenia przypominającego rynek powóz z jednymi tylko drzwiczkami, który stoi bez kół na gumowej wykładzinie ciągnącej się przez całą długość otwartego pomieszczenia.
Pojazd jest pomalowany wokół okien zieloną farbą - domyślam się więc, że w post-produkcji dorobi się to i owo efektami specjalnymi z łatwością nakładanymi na tzw. green screen. "Mamy na planie specjalnego pracownika dedykowanego do bujania tego powozu" - tłumaczy ze śmiechem Will.
"Naprawdę jest tu cały dzień i kiedy kręcimy w studiu scenę, w której bohaterowie przemieszczają się gdzieś powozem, on buja pojazdem w górę i w dół imitując wstrząsy od ulicy. Powóz może przybierać różne formy i kształty - będziemy je później dostosowywać już na komputerze" - dodaje.
Po chwili dowiaduję się też, że za pomocą efektów CGI dorabiane będą płomienie świec, które w studiu wypełnionym po brzegi łatwopalnymi materiałami nie mogłyby zostać użyte. Technicy odpowiedzialni za efekty specjalne najpierw krótko filmują w bezpiecznym miejscu płomień świecy "na wzór", by potem w razie konieczności wizerunek ten multiplikować i modyfikować na potrzeby konkretnej sceny.
Przechodząc do kolejnych lokalizacji na terenie hali studia w Uxbridge ostrożnie stawiam kroki na gumowej posadzce imitującej uliczne kocie łby. Wyglądają dokładnie tak, jak znane mi dobrze nierówności warszawskiego Starego Miasta, jednak zrobione są w całości ze sztucznego tworzywa. Hughes-Jones widząc moje zdziwienie tym odkryciem tłumaczy, że tego rodzaju środek jest niezbędny z co najmniej trzech powodów. Po pierwsze, guma w porównaniu z kamieniami jest znacznie tańsza, ale też łatwiej jest się po niej poruszać koniom, bo się na niej nie ślizgają. No i oczywiście - guma nie robi takiego hałasu!
Przed wyjściem ze studia ze słabo skrywanym zachwytem omiatam jeszcze wzrokiem całą halę. W ciągu zaledwie kilkunastu minut mogłam jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przenieść się z ruchliwej angielskiej ulicy początku XIX wieku, przez posiadłości arystokratycznych rodzin, na skąpane w słońcu wiejskie łąki. Ogrom przedsięwzięcia zdumiewa i onieśmiela, choć wydaje się, że to przecież tylko niewinna rozrywka.
Mimo wszystko, przypominam sobie, to jednak olbrzymia produkcja z gigantycznym jak na projekty telewizyjne budżetem, kiedyś przypadające jedynie najważniejszym filmom kinowym. Nic dziwnego, że widzowie mają wobec niej spore oczekiwania. 8-odcinkowy serial "Bridgertonowie" debiutuje na Netfliksie 25 grudnia, a już zapowiedziano początek zdjęć do kolejnej serii.
Magdalena Maksimiuk